Incepcja (2010)

Gdyby przed seansem „Incepcji” ktoś powiedział mi, że zobaczę film z gatunku rozrywkowych nakręcony za ponad 150 milionów dolarów, który nie będzie czysto efekciarskim festiwalem nowych technologii wycelowanym w stereotypowego fana komiksów, to pewnie bym się tylko uśmiechnął. Jakby ten ktoś dodał, że ów film będzie dziełem samodzielnym, opartym na oryginalnym pomyśle, a pomysł ten – tylko subtelną zmianą w znanej rzeczywistości… kusi by napisać „puknąłbym się w głowę”, ale prawdopodobnie byłbym bardzo zaintrygowany ;)

Fabułę wszyscy znają (nie wierzę, że jest inaczej, ale mimo to ostrzegę: czytanie poniższego tekstu przed seansem to zły pomysł), poza tym to nie recenzja – zaznaczę tylko niecodzienną jak na filmweb.pl celność jej zarysu na stronie. Zwraca on uwagę na dwa najważniejsze bloczki, z których zbudowany jest tekst „Incepcji”: możliwość łączenia się i świadomej interakcji ludzi w świecie snów, oraz zadanie umieszczenia określonej myśli w cudzym umyśle. Na takiej kanwie można zrobić niemal dowolny film: tak na wpół komputerowo renderowany blockbuster („świat snów” – jak wygodne byłoby to wytłumaczenie dla puszczenia wodzy fantazji!) jak i powolny, oniryczny wykład z psychologii. Według mnie największą wartość utworu Christophera Nolana stanowi balans, z jakim dobierał z poszczególnych rozwiązań. Intryga na zasadzie heist movie uzasadniła szybkie tempo akcji, ogromny budżet pozwolił z rozmachem zabawić się formą, a zainteresowanie działaniem śniącego umysłu rozwinęło obraz o tę kroplę głębi, dzięki której widz złapany jest nie tylko na jednej płaszczyźnie. Film jest po pierwsze przyjemny, po drugie intrygujący, a po trzecie piękny – i nie stara się epatować w żadnym z aspektów.

Być może najsłynniejszym w popkulturze elementem „Incepcji” jest kaskadowa konstrukcja scenariusza (nawiasem mówiąc, zabawne jest – kiedyś częściej spotykane – używanie przyrostka „-cepcja” do opisywania wielokrotnego zagnieżdżenia, skoro tytuł filmu oznacza zupełnie coś innego). Po sekwencji wprowadzającej i wyjaśnieniu podstawowych zasad panujących w świecie przedstawionym, gdy Nolan zabiera nas w tę właściwą podróż, opowieść rozdziela się na trzy główne odnogi. Opuszczamy rzeczywistość „główną” – motywacje bohaterów pozostają w samolocie, na pokładzie którego wszyscy zasypiają. Akcja przenosi się do deszczowej metropolii w świecie snu, stamtąd do tajemniczego hotelu, a dalej do odosobnionej górskiej fortecy. Imponujący jest fakt, że segmenty te nie stanowią rozdziałów, które dałoby się rozplątać i zupełnie pojedynczo analizować – tory wydarzeń na różnych poziomach snu są współzależne. Dochodzi do tego jeszcze wątek limbo, przez co widz, który w niewłaściwym momencie odwróci wzrok od ekranu może się mocno pogubić. Mi osobiście odkrywanie tak skomplikowanego scenariusza wydało się niezwykle przyjemne – ktoś inny mógłby stwierdzić, że został on przekombinowany, jednak nie sposób odmówić temu pomysłowi oryginalności.

Należy zwrócić uwagę na kompletność wizji Nolana. Science-fiction w jego wykonaniu jest przykładem, jak powinno się to robić: twórca wybiera jeden określony punkt, w którym zasady znanego świata zostają w konkretny sposób zmienione, a następnie przebudowuje rzeczywistość w oparciu o skutki tej decyzji. „Technologia pozwala na wchodzenie w cudze sny” – jak wygląda świat, w którym jest to możliwe? Reżyserowi nie zależy tu na szerokim zarysowywaniu globalnych tego konsekwencji, ważna dla niego jest historia człowieka; niemniej nie pozwala odnieść wrażenia, jakoby jego pomysł był trickiem samym dla siebie, legitymizującym wyłącznie serię sztucznych wydarzeń. Z pozoru zbędna scena w Mombasie udowadnia, że Nolan bardzo poważnie podszedł do tematu: przez raptem kilka minut oglądamy grupkę starców, których beztroskie czasy już dawno minęły, ale złączeni maszyną do śnienia przez kilka godzin dziennie (wydłużonych silnymi środkami uspokajającymi do kilkudziesięciu) mogą żyć w świecie swoich marzeń. Podobnie wątki kradzieży informacji i powiązanej z nią branży bezpieczeństwa (temat „szkoleń podświadomości”, które przeszli Saito i Fischer), czy niepewności prawdziwości świata (cała historia Mal) są produktami bardzo zwięzłego procesu twórczego – nie wymyślanymi przypadkowo elementami, a efektami zgłębiania koncepcji nadrzędnej dla całego dzieła.

Spotkałem się z recenzją, której autor zarzucał „Incepcji” bycie typowym akcyjniakiem, strzelaninami i pościgami stojącym. Oczywiście, jest to film rozrywkowy, nie artystyczny, więc obecność elementów akcji nie powinna dziwić. Zrezygnowanie z dynamizmu kompletnie przestawiłoby ideową orientację obrazu, a trzeba sobie zadać pytanie: po co? Samo w sobie nadawanie filmowi tempa nie jest grzechem – staje się nim dopiero w momencie, gdy wydarzenia aranżowane są tylko po to, by ukazać więcej bijatyk. U Nolana tak nie jest, nie koncentruje się on na strzelaniu, ale wykorzystuje je do manipulowania intrygą. To właśnie stanowi o wielkości jego dzieła, że komponuje je z wielu różnych elementów, dostarczając widzowi doznań z szerokiego spektrum.

Jeśli na kimś nie zrobił wrażenia scenariusz Christophera Nolana, ponieważ uznał go za zbyt efektowny, to forma „Incepcji” raczej też go rozczaruje. Zdjęcia Wally’ego Pfistera, często nieodrywalne od genialnych efektów specjalnych mają robić wrażenie, taki jest rozrywkowy paradygmat filmu. Ale niech rzuci kamieniem ten, któremu nie podobała się ani scena składającego się miasta, ani sekwencja w obracającym się korytarzu hotelowym, ani nawet dalekie plany w górskiej scenerii. Dopracowana technicznie strona wizualna stanowi kolejny składnik konstrukcji, która mnie porwała. Podobnie muzyka – Hans Zimmer bywa krytykowany jako autoplagiator zbytnio polegający w swoich kompozycjach na leitmotivach; ja jestem zdania, że muzyka filmowa nie ma kraść uwagi widza operatorowi kamery, lecz pomagać w budowaniu odpowiedniego nastroju, a utwory takie jak „Dream Within a Dream” czy „Time” robią to znakomicie. Przy tym założeniu uznaję Incepcję za mistrzowsko zrealizowane widowisko audio-wideo.

Najkrótszy paragraf zostawiam na pracę aktorów, bo żaden z nich roli życia tu nie zagrał, co bynajmniej nie ma znaczyć, że grali źle. Chyba po prostu nie było miejsca na brawurę pokroju Heatha Ledgera w „Mrocznym Rycerzu”. Wszyscy stanęli na wysokości zadania (czyli dość wysoko!), może za wyjątkiem Marion Cottilard – nie wiem czy mam do niej jakąś urazę, bo do jej roli w „Mroczny Rycerz powstaje” też miałem pewne zastrzeżenia, czy rzeczywiście wystąpiła średnio – jest jej jednak w „Incepcji” na tyle mało że nawet jeśli, to jej miejscowe niedociągnięcia nie przeszkadzają.

Podsumowując: „Incepcja” jest arcydziełem kina rozrywkowego. Dzięki inteligentnie zaprojektowanemu światu przedstawionemu z oryginalną intrygą-łamigłówką nie musi uciekać się do tanich sztuczek, by trzymać uwagę widza. Nie zmusza do refleksji, ale do skupienia się podczas oglądania – widz, zatopiony w estetycznie przyjemnym świecie, delektujący się skomplikowaną fabułą, w pewnym momencie sam zacznie zadawać pytania.

Moja ocena:

10 (arcydzieło)

Autor

Przemek

Jestem Przemek. Oglądam filmy i gram w gry. Czasem nawet coś o nich napiszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *