Otchłań (1989)

Z reguły staram się nie marnować czasu na komentowanie filmów tak złych jak „Otchłań”, wychodząc z założenia, że już dość go straciłem na sam seans (zwłaszcza, że miałem nieprzyjemność oglądać trwającą 2 godziny i 43 minuty wersję reżyserską). W tym przypadku postanowiłem zrobić wyjątek, gdyż dzieło Jamesa Camerona wyróżnia się na tle innych złych filmów wyjątkową strukturą: otóż film ten robi się ze sceny na scenę coraz bardziej debilny, na początku budząc jedynie lekką ostrożność, by stopniowo przerodzić się w istny festiwal głupoty.

Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę była konstrukcja hełmów używanych do prac pod wodą – są kanciaste. Może się czepiam, ale wystarczy podstawowa wiedza o wytrzymałości materiałów, by zrozumieć jak głupi to pomysł (a może nawet wiedza ogólna? wszak z jakiegoś powodu np. hełmy astronautów są kuliste). Pierwszy zwiastun, że wytwór Camerona będzie zwykłym efekciarstwem (te 30 lat temu taka konstrukcja mogła się wydawać „futurystyczna”). Normalnie byłbym skory to przemilczeć, gdyby tylko zabieg ten nie zapoczątkował całej serii gwałtów na logice i RiGCzu.

W pewnym momencie w filmie pojawiają się konstrukcje zwane „moon pools” – brak mi polskiego odpowiednika, chodzi o basen wewnątrz podwodnego habitatu otwarty bezpośrednio na morze. Jest to technicznie wykonalne tylko wtedy, gdy ciśnienie wewnątrz habitatu jest równe ciśnieniu wody na zewnątrz. Akcja filmu toczy się jednak na głębokości około 1700 stóp, czyli nieco ponad 500 metrów, co (w połączeniu z brakiem śluz na statku) oznacza, że wszyscy na pokładzie poddani są non stop ciśnieniu około 50 atmosfer. Tlen w zwykłym powietrzu robi się toksyczny przy ciśnieniu odpowiadającym głębokości około 66 metrów, co oczywiście obchodzi się za pomocą różnych mieszanek do oddychania, ale w filmie nie ma na to wytłumaczenia (bo w takich warunkach pożar, który na pokładzie trzeba gasić średnio co kwadrans, byłby rzeczywiście śmiertelnie niebezpieczny). W pewnym momencie część ekipy udaje się popływać na zewnątrz, bez jakiegokolwiek sprzętu. Na jednym wdechu, na głębokości ponad 500 metrów. Powiem tylko, że rekord świata w nurkowaniu z akwalungiem to 332 metry (na czas kręcenia filmu było to ledwie 264 metry). Na takie głębokości udawało się zejść w jednorazowych przypadkach, podczas eksperymentów Comex Hydra w laboratoryjnych warunkach powolnej kompresji (na 534 metry w 1988 roku, 701 metrów w 1992).

Tyle jeśli chodzi o fizykę w „Otchłani”, a raczej jej brak. Dalej film postanawia eksplorować głębiny głupoty z trochę innej strony – wątek główny, ze zgubionych pocisków jądrowych i radzieckich łodzi podwodnych, zaczyna koncentrować się na Obcych. Najpierw Lindsey spostrzega dziwne światełka, o czym od razu postanawia poinformować załogę. Pani inżynier nie przejmuje to, że statek jest w tym momencie w opłakanym stanie i wymaga pilnych napraw, tlenu zostało na 12 godzin i wszyscy martwią się o przeżycie. Liczą się jej wątpliwe na tamten moment niewytłumaczalne obserwacje, co biorąc pod uwagę tło tej postaci (zimna, skupiona na zadaniu, twarda inżynier) stanowi niepotrzebną głupotę. Choć z drugiej strony duża część „dramatyzmu” jest tu spowodowana idiotyzmem bohaterów, więc w sumie wpisuje się to w kanon.

Na przykład, podczas nieudanego pościgu łodziami podwodnymi dochodzi do wypadku. Mały stateczek Buda i Lindsey nabiera wody, więc dwoje zimnokrwistych profesjonalistów skupia się na sytuacji i, jak to zwykle w takich chwilach bywa, podejmuje natychmiastową i najbardziej racjonalną decyzję, maksymalizującą szanse na przeżycie obojga. Mianowicie, po około 5 minutach dywagacji i wzajemnym oddawaniu za siebie życia dochodzą do wniosku, że on ma założyć kostium, a ona… utonąć w zimnej wodzie, która rzekomo zahibernuje ją, dzięki czemu on będzie mógł zaciągnąć ją do habitatu i zreanimować xD Nawiasem mówiąc, to był moment, w którym film miał szansę zabłysnąć czymś nieoczekiwanym i np. kobitę uśmiercić. Ale ponieważ połowa akcji ciągnięta jest kulawym i sztampowym wątkiem romantycznym, dostajemy „dramatyczną” scenę reanimacji, poddania się, znowu reanimacji (tym razem wzmocnionej dramatycznymi okrzykami) i – niespodzianka! – powrotu Lindsey do życia.

Potem Bud zakłada hełm do oddychania cieczą (spoko pomysł, bez ironii tym razem – takie rozwiązania są faktycznie badane) i schodzi na jakieś 6 kilometrów (xD) aby rozbroić bombę nuklearną, zagrażającą cywilizacji podwodnych kosmitów. Spowodowaną nieco podwyższonym ciśnieniem malignę pomaga mu przetrwać żona, recytując wymuszone wyznania miłości i ckliwe historie z ich przeszłości (najbardziej żenujący moment w filmie, a prawdopodobnie znalazłby miejsce w hali niesławy kinematografii w ogóle). Lekko tylko zdezorientowany Bud ląduje – nie zgadniecie! – centralnie na zgubionej bombie i rozbraja ją (nie obyło się bez klasycznej sceny przecinania kabelków), jednak nie starcza mu powietrza na powrót na górę.

I tu następuje odlot totalny. Ckliwe pożegnanie Buda z ekipą jest niemal tak żenujące jak „podtrzymujące na duchu” łkania Lindsey. Aż tu nagle! pojawiają się świecące podwodne łechtaczki, które zabierają Buda do swojego statku, gdzie wody morskie się rozstępują i ten może zaczerpnąć powietrza. Następnie kosmici puszczają mu pokaz slajdów o tym, jaka ludzkość jest zła (bomby atomowe, obozy koncentracyjne, klasyka) i dlaczego zasługuje na zniszczenie. W międzyczasie wszystkie morza i oceany Ziemi podnoszą się, tworząc stumetrowe fale gotowe zatopić wszystkich, ale – szok! – w ostatniej chwili zatrzymują się tuż przy brzegach. Wtedy kosmici puszczają drugą część pokazu, z powtórką z ckliwych wysrywów pisanych przez Buda do żony w drodze na dół (na zasadzie „wiem że nie wrócę, ale muszę to zrobić, kocham cię słoneczko, ehh”), postanawiając – plot twist! – jednak zmienić zdanie i przez wzgląd na pana mesjasza jednak nas nie zabijać. Zamiast tego uciszają burze i wynurzają uziemiony habitat naszych bohaterów na plecach swojego gigantycznego statku, jednocześnie magicznie lecząc ich z choroby dekompresyjnej.

Nazwanie tego syfu „sci-fi” jest obrazą gatunku, ale przy tym poziomie naciągnięcia i bezdennej (he, he) głupoty nawet jako fantasy (do czego mu bliżej) nie broniłby się wiele lepiej.

Moja ocena:

1 (nieporozumienie)

Autor

Przemek

Jestem Przemek. Oglądam filmy i gram w gry. Czasem nawet coś o nich napiszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *