Gra (1997)

Kilka szybkich słów, dlaczego uważam „Grę” za niesamowicie przereklamowany film.

Nie odmówię tajemniczości i napięcia pierwszej połowie obrazu Finchera, akcja rozwija się precyzyjnie, w sposób sprawiający wrażenie bycia przemyślanym scena po scenie. Jest – w słownikowym rozumieniu tego wyrażenia – niesamowicie. Postanowiłem przymknąć nieco oko na wszystkowiedzących, bezbłędnie planujących na każdą okoliczność i omnipotentnych organizatorów tytułowej gry, odraczając ocenę do momentu rozwiązania tak misternie przygotowywanego planu. Jak bowiem mówi porzekadło, faceta poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Fincher skończył jednak słabo, nie pierwszy raz nie umiejąc sensownie spiąć niezwykle naciągniętej, przekombinowanej fabuły.

W drugim akcie scenariusz zaczyna zbiegać do wyjaśnienia, starając się zbudować wrażenie, że Nicholas pada ofiarą skomplikowanego spisku, którego celem jest po prostu obrabowanie go. W scenie na dachu okazuje się jednak, że MAMY CIĘ! to tak naprawdę prank zaplanowany przez jego enigmatycznego brata! Jednak spanikowany i zakręcony Nicholas nie daje się przekonać i wypala z pistoletu zanim go zobaczy, zabijając go, po czym MAMY CIĘ! idzie w ślady ojca i skacze z budynku! Ale znowu MAMY CIĘ! pocisk był ślepy, szkło było z cukru a na dole czekał materac bo to naprawdę naprawdę był prank! POTRÓJNE MAMY CIĘ! Gra aktorów odgrywanych przez Unger i Rebhorna jest co prawda dość sugestywna, ale cała zagrywka jest wyreżyserowana trochę jak scenka z tureckim sprzedawcą lodów robiącym ku uciesze przechodniów sztuczki przed pięciolatkiem.

O ile taki sposób rozwiązania przekombinowanej do granic możliwości akcji można by próbować jakoś usprawiedliwiać, tak wiarygodność scenariusza kończy się z momentem odzyskania przez Nicka przytomności. Spróbowałem oto postawić się w jego sytuacji: mam super ustawione życie, plan od rana do wieczora na każdy dzień i każdą ewentualność, wszystko chodzi jak w zegarku, gdy z dnia na dzień staję się ofiarą potężnego stalkera, czarującego całą rzeczywistość dookoła mnie, sprawiając, że kwestionuję swoje własne zmysły i umysł. Poza wizją szaleństwa, zawisa nade mną groźba utraty majątku a nawet życia, tułam się jak ostatni biedak busem z Meksyku, by na końcu zostać zmanipulowanym w zamordowanie swojego brata. Doznaję załamania nerwowego i rzucam się z wieżowca… po czym odzyskuję przytomność, wstaję z materaca i widzę wszystkich moich znajomych i rodzinę roześmianych od ucha do ucha, a brat podchodzi do mnie by poklepać mnie na ramieniu z okrzykiem „it was just a prank bro!”. Pytanie: czy w tym momencie natychmiastowo ogarnia mnie wielkie katharsis i ulegam odmianie dotykającej najgłębszych zakamarków mojej osobowości, czy może jednak wpadam w niekontrolowaną furię, którą zaczynam od wklejenia solidnego sierpowego w pysk pierwszej napotkanej osoby (pistoletu już nie mam, a i tak miał tylko ślepaki), a kończę miesięcznym urlopem na Karaibach, podczas którego odzyskuję stabilność umysłową, jednocześnie oddając się kontemplacji, dopiero w drodze długich przemyśleń dochodząc do tego, co tak naprawdę braciszek chciał mi tym wybrykiem uzmysłowić?

Moja ocena:

5 (średni)

Autor

Przemek

Jestem Przemek. Oglądam filmy i gram w gry. Czasem nawet coś o nich napiszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *