Cienka czerwona linia (1998)

O czym to świadczy, gdy w ostatnich tygodniach grudnia do kin wchodzi długaśny, depresyjny film (np. o okrucieństwie wojny) z plejadą znanych twarzy w obsadzie i wzniosłą, poważną muzyką słynnego kompozytora?
Że ktoś bardzo mocno chce dostać Oscara.

„Cienka czerwona linia” spełnia wszystkie podstawowe kryteria, by określić ją mianem „Oscar bait” – filmu skalkulowanego tak, by zmaksymalizować szansę na otrzymanie Oscara. Podliczmy:

  • miała premierę tuż przed końcem roku (23. grudnia 1998),
  • ma niestandardowo długi czas trwania (2 godziny 50 minut),
  • wypełniona jest znanymi aktorami: Sean Penn i Nick Nolte w rolach drugoplanowych, przewijają się John C. Reilly, Adrien Brody i Jared Leto (choć wówczas nie byli jeszcze na topie), w pojedynczych epizodach występuje Woody Harrelson oraz John Cusack, a na jedną scenę zatrudniono nawet George’a Clooneya,
  • ma wzniosłą, klasyczną ścieżkę dźwiękową (Hans Zimmer),
  • podejmuje poważny i smutny temat – wojnę, okrucieństwo zadawane człowiekowi przez człowieka,
  • jest wybitnie anty-popkornowa – ma raczej powolne tempo, częste przerywniki w postaci retrospekcji czy wewnętrznych monologów bohaterów.

Z wierzchu zatem wygląda jak pewny kandydat, i rzeczywiście w roku 1999 uzyskała 7 nominacji do Oscarów (m.in. najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy scenariusz adaptowany). Dlaczego zatem amerykańska Akademia nagrodziła „Linię” okrągłym zerem statuetek?

Być może dlatego, że jurorów – podobnie jak mnie – nie zachwycił wątek główny filmu. Ot, znowu naszych biednych chłopców rzucono w bezsensowną bitwę, której nie rozumieją, a którą chcą tylko przeżyć; znowu zły, żądny chwały generał nakazał samobójczy atak na pozycję wroga; znowu nasi chłopcy zostali zmuszeni do mordowania innych chłopców, którzy w przeciwnym razie zamordowaliby ich; znowu niektórzy z nich zginęli; znowu niektórzy z nich wrócili do domu z bliznami nie tylko na ciele.

A może dlatego, że jurorów – podobnie jak mnie – zmęczyło przesycenie filmu ciągłymi próbami pokazania, jak głębokie jest przesłanie twórców. Sporą część filmu wypełniają Bardzo Filozoficzne Monologi bohaterów, prowadzone jako narracja do przerywających akcję scen np. lecących ptaków, wykluwającego się pisklęcia, prymitywnych plemion na niecywilizowanych wyspach Pacyfiku, czy też wspomnień chwil spędzonych przez jednego z bohaterów z jego ukochaną żoną. Jeden z takich monologów otwiera film:

What’s this war in the heart of nature? Why does nature vie with itself? The land contend with the sea? Is there an avenging power in nature? Not one power, but two?

I remember my mother when she was dying. (…)

(pierwsze minuty filmu)

Okej, rozumiem – twórca daje do zrozumienia, że film ma coś poważnego do powiedzenia, że to nie będzie radosna rąbanka o tym, jak rozwaliliśmy tych złych Szkopów, Rusków czy Japońców i Ameryka wygrała. Oglądajmy dalej…

Maybe all men got one big soul who everybody’s a part of. All faces of the same man. One big self. Everyone looking for salvation by himself. Each like a coal… drawn from the fire.

(36:42)

This great evil. Where’s it come from? How’d it steal into the world? What seed, what root did it grow from? Who’s doing this? Who’s killing us? Robbing us of life and light. Mocking us with the sight of what we might have known. Does our ruin benefit the Earth? Does it help the grass to grow or the sun to shine? Is this darkness in you too? Have you passed through this night?

(1:50:43)

Love. Where does it come from? Who lit this flame in us? No war can put it out… conquer it. I was a prisoner. You set me free.

(2:08:37)

One man looks at a dying bird and thinks there’s nothing but unanswered pain.
But death’s got the final word. It’s laughing at him.
Another man sees that same bird… feels the glory.
Feels something smiling through him.

(2:23:23)

Jak ktoś bardzo mocno stara się wyglądać w określony sposób, to w pewnym momencie traci autentyczność; automatycznie wykrywamy pozerstwo. U mnie przesyt tych pseudofilozoficznych dywagacji chłopków-roztropków z Idaho doszukujących się sensu w piekle wojny – i, co najgorsze, podanych w tak dosłowniacki sposób – wywołał właśnie taką reakcję. Uważam, że to już tylko udawana głębia, reżyserska wersja galopu Gisha, w której widz zarzucany jest milionem przypadkowych frazesów pod filozoficznymi pozorami, dla lepszego efektu zestawianymi z „budującymi atmosferę” szerokimi ujęciami i wzniosłą muzyką, które bardzo głośno razem krzyczą „patrzcie, to jest poważny film z poważnym przesłaniem!” Pół biedy, gdyby to wszystko do czegoś prowadziło, ale „Cienka czerwona linia” ostatecznie redukuje się do banału wojna – zła, miłość – dobra. Bo co takiego mówi ten film, czego wcześniej nie powiedziały choćby Czas Apokalipsy, Pluton czy Full Metal Jacket?

Przez pretensjonalność, nieszczerość i wyrachowanie tej produkcji cieszę się, że Terrence Malick musiał po rozdaniu Oscarów obejść się smakiem.

Moja ocena:

4 (ujdzie)

Autor

Przemek

Jestem Przemek. Oglądam filmy i gram w gry. Czasem nawet coś o nich napiszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *