Połączenie (2013)

Jeśli fabuła jest wiedziona jakimś idiotycznym założeniem, to nie potrafię po prostu przymknąć oka i oglądać dalej. A na idiotyzmach właśnie oparto, moim zdaniem, drugą połowę „Połączenia”.

Bardzo cenię w filmach – wykluczając oczywiście te, dla których zignorowanie poniższych stanowi fundamentalny koncept – wiarygodność i elementarną racjonalność. Jeśli fabuła jest wiedziona jakimś idiotycznym założeniem, to nie potrafię po prostu przymknąć oka i oglądać dalej. Można oczywiście nakręcić film o szkolnej wycieczce na Mount Everest i płakać nad losem dzieciaków ginących w lawinie – ale w powietrzu wisi jak topór pytanie „po kiego grzyba tam w ogóle jechali”? Na takich idiotyzmach oparto, moim zdaniem, „Połączenie”, a przynajmniej jej drugą połowę. Począwszy od 67. minuty, każda jej scena jest jeszcze bardziej idiotyczna od poprzedniej. Zapraszam więc w krótką podróż po filmowej głupocie:

  • Można (ale nie trzeba – dalej jest tylko lepiej) czepiać się scen akcji poszukiwania dziewczyny zamkniętej w bagażniku. Najpierw wypycha tylny reflektor, by machać przez niego ręką, następnie wylewa za samochodem znalezioną w bagażniku farbę; gdy ta jej się kończy… dziewczyna przestaje robić cokolwiek. Dlaczego nie macha nadal ręką?
  • Gdy porywacz dojeżdża do celu i przejmuje telefon, wypowiadając złowieszcze „It’s already done.” akcja zasadniczo kończy się. Film także mógłby się tu skończyć! Na początku Jordan odpowiadając na pytanie „co jest najtrudniejsze w pracy operatora” odpowiada, że to, że „nie wiesz jak się sprawa kończy; na miejsce przybywa policja, przejmuje kontrolę, a ty rozłączasz się i odbierasz następne połączenie”. Czy to nie byłoby autentycznym podważeniem oczekiwań? Za tak nietuzinkowe zagranie oraz poprawny przebieg pierwszej połowy (do tego momentu największym mankamentem jest poprzedni podpunkt) dałbym mu wtedy minimum 7 gwiazdek.
    Jednak nie. Jordan, wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi postanawia ciągnąć temat.
  • Główna bohaterka nie ufa ekipie detektywów, którzy przeczesali wcześniej teren kryjówki porywacza. Kompletnie nieracjonalnie wydaje jej się, że mimo wszystko doszło (lub wkrótce dojdzie) tam do zbrodni. W końcu kto lepiej zna się na robocie: banda pachołów w uniformach, czy operator numeru alarmowego?
  • Okazuje się, że policjanci faktycznie spartaczyli robotę! Tam, gdzie zespół dochodzeniowy nie znalazł niczego ciekawego po przeszukaniu trwającym jakiś czas (nie ukazany na ekranie – wiemy tylko, że do jej przyjazdu zdążyło się ściemnić), bohaterka w ciągu 5 minut szperania znajduje wejście do tajnej piwnicy. (Porwana dziewczyna znajduje się oczywiście wewnątrz, jakże wygodnie, całkowicie nietknięta.)
  • Jordan, jak gdyby nigdy nic, wchodzi do tej piwnicy, nie informując nikogo o tym ani gdzie jest, ani co znalazła, ani co zamierza zrobić. Serio!?
  • Wewnątrz dochodzi do starcia dwie na jednego: Jordan, zawodowa operatorka numeru alarmowego, grana przez Halle Berry (o wzroście 166 cm) i Casey (Abigail Breslin, 155 cm), porwana nastolatka, przez ostatnie kilka godzin wożona w bagażniku sedana, a do tej chwili przywiązana do krzesła, stawiają czoła w fizycznym pojedynku porywaczowi (Michael Eklund, 183 cm). Ten oczywiście staje się nagle kompletną fajtłapą i w swojej własnej piwnicy nie potrafi poskromić dwóch nieuzbrojonych dziewczyn. Nie potrafi pokonać ich gołymi rękami, nie przychodzi mu do głowy użyć np. łopaty, nie ma ukrytej gdzieś w zakamarku broni palnej – jak wygodnie.
  • Dziewczynom rzecz jasna udaje się obezwładnić porywacza. Casey, dla odważnego rozwoju postaci, z cichej dziewczynki nieużywającej nawet wulgaryzmów, staje się niemal morderczynią, z zimną krwią wbijając nożyczki w plecy wroga i kopiąc go w twarz. Rozumiem, musi nastąpić wyraźny power move, w końcu widz cały czas kibicował dziewczynie; zemsta nas rajcuje, nastolatka zasłużyła by się wyżyć na jej niedoszłym oprawcy, a ten zasługuje na cierpienie. Oko za oko, ząb za ząb – proste.

Mała zemsta jednak twórcom nie wystarczyła. W finałowej scenie bohaterki postanawiają na dobre rozprawić się z przestępcą: przykuwają go do tego samego krzesła i zamykają w jego własnej, ukrytej piwnicy, zostawiając zasadniczo na powolną śmierć. To wprawdzie ciekawsze niż kolejna scena z bandziorem spoglądającym spode łba na aresztujących go policjantów, ale czy nie wychodzi z tego zwyczajnie pochwała… samosądu? Przyzwolenie na który bohaterki dają sobie świadomie tylko dlatego, że przecież nikt się o tym nie dowie? (Chwilę przed zamknięciem delikwenta w piwnicy ustalają swoją wersję wydarzeń, a miejsca nikt nie będzie podejrzewał, skoro zostało wcześniej przeszukane przez policję.) Sprawiedliwość, poczucie zamknięcia dla rodzin poprzednich ofiar mordercy – komu to potrzebne? Ważne są uczucia tych dwóch postaci, ich poczucie słuszności i ich żądza zemsty, tu i teraz.

Rozumiem i szanuję niechęć do „oklepanego” motywu wydawania zbrodniarza służbom i różnych wersji frazy „nie będę taki jak ty”. Rozumiem i szanuję potrzebę pokazania bohaterek jako silnych kobiet, które same załatwiają problem i nie potrzebują do tego niczyjej pomocy. Nie podoba mi się jednak pochwalanie postawy tak prymitywnej i antyspołecznej (w dosłownym znaczeniu obu tych słów). „Zamordowaliśmy z zimną krwią człowieka, ale wszystko gra, bo on też był mordercą” – wydaje mi się, że wyrośliśmy już z tego typu przekonań, więc boli mnie przedstawianie ich w filmie jako cool.

Za całokształt głupoty w fabule, niewykorzystaną szansę zrobienia autentycznie zaskakującego zakończenia, oraz pochwałę prymitywizmu:

Moja ocena:

3 (słaby)


PS: Podobny motyw końcowy pojawił się też w pewnym filmie Leigha Whannella, twórcy „Piły” – czy rodzi się jakaś moda?

Autor

Przemek

Jestem Przemek. Oglądam filmy i gram w gry. Czasem nawet coś o nich napiszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *