Jeśli już „wierzysz” w UFO, to pewnie nie potrzebujesz tego oglądać, bo wiesz już wszystko, o czym ten film mógłby ci opowiedzieć. Jeśli nie „wierzysz”, to na pewno i tak cię nie przekona.
Każdy film powinien mieć jakąś funkcję i grupę docelową. Reżyser powinien zatem zacząć pracę od postawienia sobie pytania jaka to ma być funkcja i dla kogo obraz ma powstać. Dokumentalista może na przykład próbować informować widzów o pewnych faktach czy przekonywać ich do swoich racji. Jeśli misją jest przekonanie, to po pierwsze należy przedstawić fakty tworzące spójną hipotezę, a następnie w przynajmniej podstawowy sposób spróbować ją obalić, demonstrując że nie pada od byle kichnięcia. Wiarygodność buduje się przez autokrytykę demonstrującą odporność na kontrargumenty. „The Phenomemon” przyjmuje radykalną tezę – pozaziemscy przybysze odwiedzają nas od dekad, ale wiedza o tym zatajona jest przed opinią publiczną – i argumentować za nią zaczyna bardzo dobrze: wykładając solidne dowody i przywołując poważne nazwiska. Stopniowo gubi jednak początkowy rygor i zdrową dawkę sceptycyzmu, który dokumentaliści powinni mieć we krwi.
Pierwsza połowa filmu Jamesa Foksa podejmuje temat historii spostrzeżeń niezidentyfikowanych obiektów, skupiając się na jej politycznym aspekcie. Twórcy dokopali się do mnóstwa dokumentów i spotkali z kilkoma wysokimi rangą członkami administracji (w filmie wypowiada się np. były szef personelu Białego Domu, John Podesta), udowadniając w ten sposób, że rząd amerykański od wielu lat wiedział o podejrzanej i potencjalnie niebezpiecznej aktywności na niebie, ale z różnych przyczyn trzymał te informacje w głębokiej tajemnicy. Światło rzucone zostaje na bezradność organów, które nie potrafiąc poradzić sobie z problemem miotały się w działaniach, podejmując chaotyczne decyzje i skupiając na zamiataniu sprawy pod dywan. Ten rozdział przedstawia trudne do odparcia dowody, z powodzeniem zwracając uwagę na podejrzaną nieprzejrzystość i chaos działań rządu.
Trochę szkoda, że twórcy poprzestali na przedstawieniu obrazu bezładu i tajności, nie starając się zanadto zgłębić przyczyn tych postaw. Nie postawili wiszącego w powietrzu pytania: komu miałoby zależeć na utajnieniu całej sprawy i dlaczego. Owszem, we fragmencie dotyczącym wydarzeń z czasów wczesnej zimnej wojny znajduje się wzmianka o tym, że Amerykanie obawiali się, że sowieci są w posiadaniu technologii wyprzedzającej ich własną, do czego rzecz jasna nie można było się przyznać. Ale po roku 1969 nie mogło być już żadnych wątpliwości, że to nieprawda – a mataczenie trwać miało dalej. Dokument zawiera wiele zeznań osób blokowanych i naciskanych przez anonimowy „rząd”, ale nie czyni większego wysiłku by zidentyfikować stojące za tymi naciskami siły, zrozumieć ich motywacje. Pozostawia to pewien niedosyt, zwłaszcza że w film włożono niewątpliwie masę roboty – twórcy namówili tyle wpływowych osób do udzielenia wywiadu, a jednak nie zadali sobie trudu zgłębienia tak istotnej kwestii? A może lepiej było to celowo pominąć, pozostawić nutkę dramatycznej tajemniczości… zwłaszcza jeśli mogło się równie dobrze okazać, że rząd używa bajeczek o UFO by zamaskować swoją niekompetencję: może na przykład znowu rozbił się samolot przenoszący głowice nuklearne i nie wszystkich sztuk doszukano się we wraku?
To pierwszy sygnał rozpoczynającego się zaniku sceptycyzmu w dokumencie Foksa. Im dłużej go oglądałem, tym bardziej przypominało mi się „Z archiwum X” i tym bardziej zaczynałem odnosić wrażenie, że serial Chrisa Cartera – mimo oczywistej różnicy w założeniach – robił to lepiej! W końcu rewelacje Muldera zawsze zderzały się z chłodnym i logicznym umysłem Scully, niezawodnie oferującej zupełnie naturalne wyjaśnienia. „The Phenomenon” natomiast wcale nie stara się pokazać potencjalnej drugiej strony medalu. Każdy argument za pozaziemską naturą obserwowanych zjawisk brany jest z najwyższą wagą; rzadko kiedy pojawia się spojrzenie jakkolwiek krytyczne. Zabawnie brzmi np. przedstawienie z zupełną powagą zdjęć farmera Trenta z Oregonu, któremu w 1950 roku udało się sfotografować latający spodek. „Paul Trent i jego żona byli uczciwymi, prostymi, ciężko pracującymi ludźmi”, komentuje narrator – przecież nie sfingowaliby fotografii dla odrobiny sensacji, prawda?
Oczywiście, „The Phenomenon” został nakręcony pod założoną tezę. Nic w tym złego – taki przywilej dokumentalisty. Problem stanowi natomiast fakt łapania się niczym brzytwy każdego możliwego argumentu za tą tezą. Objawem takiej desperacji jest historyjka niejakiego Garry’ego Nolana, który w filmie oprowadza nas po swoim laboratorium, opowiadając jakież to niezwykłe (pozaziemskie, rzecz jasna) substancje odnalazł na próbkach z miejsc rzekomych lądowań UFO. W tym przypadku próba wykorzystania autorytetu nie działa jednak tak dobrze, jak w części politycznej. Wtedy poświęcono chwilę na porządne przedstawienie i uwiarygodnienie gości, nie wydawali się wyciągniętymi z kapelusza statystami. Pozwoliło to na wybudowanie pewnego poziomu zaufania, dzięki czemu nawet jeśli nie zostaliśmy z miejsca przekonani do podanej tezy, to przynajmniej niełatwo było z miejsca odrzucić przekaz. Nazwisko „Nolan” natomiast nic – oprócz odległego skojarzenia z pewnym brytyjskim filmowcem – przeciętnemu człowiekowi nie mówi; jego notka biograficzna na Wikipedii ma raptem 5 akapitów. Pomijając odpowiednio staranne wprowadzenie tej postaci i przechodząc prosto do efektownie wyglądającego laboratorium, twórcy sprawiają wrażenie, jakby ten wątek dorzucili do scenariusza na zasadzie „byle jak, byle więcej”. Nie wydaje mi się to dobrą recepturą, zwłaszcza w tak kontrowersyjnym temacie, który powinien raczej być popierany argumentami maksymalnie odpornymi, nie licznymi. Lepiej dokonać ścisłej selekcji materiału dowodowego (zwłaszcza – rzekomo – tak bogatego) i dać wybranym fragmentom zasłużony czas ekranowy, co z resztą udawało się przez pierwszą godzinę.
Zamknięcie sekwencji z Nolanem to ostatni moment, w którym film można jeszcze było traktować jako po prostu nazbyt gorliwie próbujący udowodnić swoją tezę, lekkie opuszczenie przez twórców gardy sceptycyzmu i zbyt ochocze zapędzenie się w niszę. Niestety, w rozdziale końcowym twórcy postanowili odlecieć kompletnie. Oto bowiem przedstawiona nam zostaje historyjka o uczniach z Zimbabwe, którzy trzy dekady temu mieli nie tylko widzieć lądowanie UFO, nie tylko spotkać się z jego załogą, ale nawet odebrać od szarych ludzików telepatyczne komunikaty. Ufoludki miały do tego podzielić się z dzieciakami swoimi poglądami społeczno-politycznymi – okazuje się, że przybysze z kosmosu są eko-anarchistami (rozwój technologiczny zły, drzewa dobre). Powaga w głosie narratora opowiadającego o tym „zdarzeniu” to połowa przyczyny, dla której segment ten jest tak śmieszny. Za drugą połowę odpowiada przychodząca mu w sukurs emerytowana nauczycielka, tłumacząca przed kamerą, że przecież dzieci nie kłamią. Wszak nigdy w historii świata nie zdarzyło się, by grupa dzieci zmyśliła sobie jakieś zdarzenie i do końca życia utrzymywała jego prawdziwość, rzecz to jasna. Wszystkie podania o objawieniach Maryi i tym podobne są, naturalną koleją rzeczy, prawdziwe; James Fox, jak mniemam, jest zatem równie zagorzałym ufologiem, jak katolikiem.
Nie do końca rozumiem, kto miał być adresatem i co misją „The Phenomenon”. Czy chodziło o przekonanie osób potencjalnie zainteresowanych tematem UFO, wyposażenie ich w podstawowe argumenty i zapalenie zajawki na czytanie dalej? W tym wypadku film wydaje się robić krecią robotę. Zgodzę się, że pierwsza połowa wygrywa zaangażowanie widza i nawet sceptyk powinien po tej godzinie stwierdzić przynajmniej, że warto o tym poczytać. Ale trzeba być wyjątkowo entuzjastycznie nastawionym (i chyba także wyłączyć na chwilę myślenie krytyczne), żeby nie uznać ostatniego aktu za ośmieszenie. Sceptyk natomiast wykorzysta jego durnotę do wygodnego skonkludowania, że całe to UFO to jakieś kompletne bzdury, zajmowanie się którymi to strata czasu. Ale może cel był inny; może miał to być raczej materiał „na użytek wewnętrzny”, dla kółka wtajemniczonych, służący konsolidacji grupowej tożsamości? Skoro tak, to tym słabiej rozumiem ideę. Istnieją przecież tuziny kanałów youtube’owych, wchodzących w temat dużo głębiej i obszerniej – jaka jest więc zasadność kręcenia osobnej pełnometrażówki?