Pierwszą połowę filmu można by spokojnie wyciąć: wątek śpiączki, Kolejarza i układów z Merowingiem nic nie wnosi do fabuły a tylko niepotrzebnie spowalnia rozwój właściwej akcji. Nawiasem mówiąc, gdyby ze sztucznie wypchanej scenami walk i pościgów „Reaktywacji” również powycinać bzdurne sceny, to z obydwu sequeli mógłby powstać jeden większy (a przy odrobinie szczęścia, mądrzejszy) film.
„Rewolucje”, jak już się na dobre zaczynają, robią nieco lepszą robotę niż „Reaktywacja”. Sceny akcji mają więcej sensu i są ładniejsze: szaleńczy lot Młota przez kanał serwisowy, batalia w dokach Syjonu, nawet walka Neo ze Smithem pomimo podobieństwa do Dragon Balla, być może nieco zabawnego – ale wystarczy porównać do absurdalnej walki w pałacyku Merowinga. Nie wybaczam strzelaniny w kolumnowym pokoju, skopiowanej razem z popisowym kopniakiem Trinity prawie 1:1 z pierwowzoru, ale nawet to ogląda się lepiej niż Neo skaczącego po głowach Smithów i bijących ich rurką jak bejsbolista.
Warstwa, nazwijmy to, filozoficzna oczywiście nie dorasta do pięt pierwszej części filmu, ale stoi na nieco wyższym poziomie niż w części drugiej. Motywy abstrakcyjnego powrotu do Źródła i sztucznie uzasadnianego zresetowania Matriksa z „Reaktywacji” do mnie nie trafiają. Walka z wirusem przejmującym kontrolę nad Matriksem, z nagrodą w postaci pokoju maszyn z ludźmi jest w pewnym sensie strawniejsza. Oczywiście nadal jest to opowieść sama dla siebie, nie ma co marzyć o żadnych nawiązaniach do tematów tak głębokich jak wartość indywidualności jednostki w społeczeństwie czy odrzucenie sztucznych zasad i przebudzenie prawdziwej wolności (drugie dno, którym pierwszy „Matrix” przeszedł do historii). Zamiast tego dostajemy kilka cytatów o miłości i jej odczuwaniu tak przez byty binarne, jak neuronowe – cóż, zawsze to lepsze niż przepełnione wielosylabowymi słowami wypociny Architekta. Niemniej, „Rewolucje” nieszczególnie przejmują się kompletnością swojego przesłania i na kilka interesujących pytań nie mają zamiaru zostawić odpowiedzi: o co chodzi z przenikaniem się Matriksa i świata rzeczywistego(?) – tj. jak Smith znalazł się w ciele Bane’a, jak Neo znalazł się w Matriksie bez wtyczki, oraz jak był w stanie niszczyć maszyny samym wyciągnięciem dłoni – oraz jakie były motywacje Wyroczni (nota bene: strasznie kulawo Wachowscy wybrnęli ze śmierci Glorii Foster: wątek przemiany Wyroczni wpleciony tylko po to, żeby uzasadnić zmianę aktorki… słabo).
Specjalnie na koniec zostawiam finalny monolog Smitha, bo jest to bodaj jedyna naprawdę dobrze zrobiona scena w filmie (a z pewnością najlepsza z najważniejszych). Jedna minuta, która miażdży „Reaktywację” i gdzieś tam przypomina starego, dobrego „Matriksa”, całkiem sensownie rozwiązując akcję – a odpowiedź Neo („Because I choose to.”) jednak skłania do zastanowienia. Samo zakończenie-zakończenie (restart Matriksa, powrót Architekta, wschód słońca) jest strasznie landrynkowe i chociaż otrzymujemy pewne wyjaśnienie związku Neo ze Smithem i uchyla się rąbek tajemnicy roli Wyroczni, to raczej nie mam względem niego uczuć pozytywnych. Niemniej nie wydaje mi się, żeby sequele w takiej formie, w jakiej zostały zrobione, można było zamknąć inaczej (tj. w sposób bardziej pasujący do ducha „Matriksa” – vide Neo rozmawiający z widzem w budce telefonicznej na końcu tamtego).
Podsumowując: tak, „Matrix” powinien był skończyć się na pierwszej części (chociaż pewnie wtedy płakalibyśmy nad brakiem kontynuacji), a jeśli już Wachowscy podjęli się rozwinięcia, powinni byli zrobić z „Reaktywacji” i „Rewolucji” jeden film (nawet, jeśli miałby składać się z dwóch jasno wydzielonych rozdziałów). Albo nakręcić je w kompletnie innej formule.