Do ekranizacji utworu literackiego – czy, mówiąc ogólniej, adaptacji jakiegokolwiek utworu – można podejść mniej lub bardziej liberalnie, traktując tekst źródłowy jako inspirację dla własnej opowieści albo starając się wiernie oddać oryginał. W materiałach dodatkowych do „Władcy Pierścieni” reżyser i scenarzysta Peter Jackson mówi otwarcie, jaka była jego wizja filmu: to miał być film Tolkiena – nie Jacksona. W niniejszym tekście spróbuję rozliczyć twórców z ich obietnicy: czy rzeczywiście udało im się dotrzymać słowa i nakręcić „film Tolkiena”?
As filmmakers, as writers, we had no interest whatsoever in putting our baggage into these movies. We felt we should just take what Tolkien cared about, clearly; we should take those and we should put those into the film. This should ultimately be Tolkien’s film, it shouldn’t be ours.
Jako filmowcy, jako pisarze, nie byliśmy w jakikolwiek sposób zainteresowani wrzucaniem swojego bagażu do tych filmów. Uznaliśmy, że powinniśmy wziąć to, na czym Tolkienowi wyraźnie zależało, powinniśmy to wziąć i z tego zrobić film. Ostatecznie, to powinien być film Tolkiena, nie nasz.
Peter Jackson, „Drużyna Pierścienia”, Dodatki – część 1: „From Book to Vision”
(przekład autorski)
Wstęp
Do ekranizacji utworu literackiego – czy, mówiąc ogólniej, adaptacji jakiegokolwiek utworu – można podejść mniej lub bardziej liberalnie, traktując tekst źródłowy jako inspirację dla własnej opowieści albo starając się wiernie oddać oryginał. W materiałach dodatkowych do „Władcy Pierścieni” reżyser i scenarzysta Peter Jackson (wypowiadając się tu również w imieniu scenarzystek Fran Walsh i Philippy Boyens) mówi otwarcie, jaka była jego wizja filmu: to miał być film Tolkiena – nie Jacksona, nie Walsh, nie Boyens. Jako wielki fan dzieła J. R. R. Tolkiena mogę tylko przyklasnąć temu założeniu; „Władca Pierścieni” jest w mojej opinii idealny taki, jaki jest. Najlepszym, co można zrobić ekranizując tę powieść, jest oddać ją możliwie jak najwierniej. W niniejszym tekście spróbuję rozliczyć Jacksona i ekipę z ich obietnicy: czy rzeczywiście udało im się dotrzymać słowa i nakręcić „film Tolkiena”.
Oczywistym jest, że utwór tak rozległy i bogaty nie zawsze będzie łatwo poddawał się idealnemu przełożeniu na kinową formę, ze wszystkimi jej ograniczeniami. Aby pogodzić treść z nowym medium, pewnych wyborów i zmian wręcz należy dokonać. W dodatkach do wersji Blu-Ray „Władcy Pierścieni”, twórcy ze szczegółami opowiadają o niezwykle złożonym procesie pisania scenariuszy do wszystkich trzech filmów, w tym również o zmianach wprowadzonych do niego względem pierwowzoru. Wiele z tych zmian wyszło filmom bardzo na dobre: przesuwanie wydarzeń pomiędzy rozdziałami opowieści (na przykład, w oryginale Boromir umiera nie w „Drużynie Pierścienia”, a dopiero w „Dwóch wieżach”; to w tej części dochodzi też do spotkania z Szelobą, nie w „Powrocie króla”), całkowite zrezygnowanie z niektórych wątków (słynny Tom Bombadil czy rozdział o powrocie hobbitów do Shire) oraz postaci (Glorfindel, zastąpiony w „Drużynie Pierścienia” Arweną) albo zmiany sposobu opowiadania (długie monologi podczas narady w Domu Elronda zmienione w wizualne retrospekcje). Z drugiej jednak strony, niektóre z decyzji podjętych przez scenarzystów budzą poważne wątpliwości dotyczące ich wierności duchowi tolkienowskiego oryginału.
Nie mam ambicji, wzorem niektórych purystów [1], czepiać się detali pokroju pominięcia Urodzinowego Drzewa w obrazach Shire, ubrania Aragorna w wytworne szaty na czas narady w Rivendell (zawsze nosił się w znoszonym odzieniu Strażnika) czy iście hollywoodzkiego przedstawienia pojedynku Gandalfa z Sarumanem, o którym Tolkien w tekście nie wspomina. (Choć scena z „Dwóch wież”, w której Legolas zjeżdża po schodach na tarczy, jakby puszczająca oczko do akcyjniaków z gatunku tych z Vinem Dieselem, jest w moim odczuciu niezamierzenie komiczna i budzi lekkie zażenowanie.) Takie powierzchowne dodatki nie wpływają znacząco na odbiór dzieła. Są jednak w filmowym „Władcy Pierścieni” momenty, w których twórcy z różnych powodów poszli na większe kompromisy. Czasami chcąc jakby poprawić po Tolkienie – lepiej opowiedzieć to, co chciał opowiedzieć – a czasami po prostu chcąc uczynić filmy „bardziej”: bardziej dramatycznymi, bardziej dynamicznymi, bardziej zabawnymi – bardziej niż wynikałoby to z wizji Mistrza. Miejscami Jackson i spółka dopuścili się w konsekwencji istnych perwersji względem tolkienowskich bohaterów, zmieniając ich charaktery i role w opowieści właśnie po to, by osiągnąć swoje własne cele jako filmowców.
Przeinaczenia
Najlepszym przykładem takiej perwersyjnej zmiany jest to, w jaki sposób przedstawiony został na dużym ekranie Aragorn. Postać ta u Tolkiena, jako potomek starożytnych królów Gondoru, jest wzorem szlachetności i dumy; nie tylko wszechstronnym Strażnikiem, zdolnym przetrwać w każdej dziczy i samodzielnie pójść na miecze z bandą orków, ale też spadkobiercą Númenoryjczyków, w pełni świadomym danej mu siły ale i związanej z dziedzictwem odpowiedzialności. Aragorn tolkienowski spędził dobre 50 lat cierpliwie przygotowując się do powrotu na tron Gondoru, strategicznie krocząc w ukryciu przed Okiem Mordoru, a swoje insygnia władzy – Pierścień Barahira i, co najważniejsze, szczątki miecza Narsila – z najwyższą czcią nosił zawsze przy sobie. Aragorn jacksonowski odrzuca swoje przeznaczenie, wprost mówi: „porzuciłem tę ścieżkę”, a Narsil to dla niego jakby tylko dekoracja, leżąca sobie na cokole w Rivendell. Jest porywczy, a potrafi być wręcz złowrogi – bo czy zamordowanie posła, nawet wrogiego królestwa (mówię oczywiście o zmyślonym finale sceny z reżyserskiej wersji „Powrotu króla”, w którym Aragorn z zimną krwią zabija Usta Saurona) to czyn godny Króla? Nie jestem historykiem literatury fantasy i nie odważę się na prześledzenie rozwoju archetypu księcia-pretendenta wracającego na tron; mam jednak nieodparte wrażenie, że motyw księcia niechętnego (którego dopiero szczególne okoliczności przekonują do zaakceptowania korony) jest raczej kontrą dla oryginalnej koncepcji Tolkiena, u którego książę ani przez moment nie ma wątpliwości, co jest jego przeznaczeniem.
Może Jackson z ekipą stwierdzili, że wizja ta jest zbyt ograna, może nie chcieli by Aragorn wyszedł na pysznego, może to była ich nieudolna próba zaaranżowania zwrotu akcji – faktem pozostaje, że postać ta została gruntownie przemodelowana na sposób, który bynajmniej z Tolkienem nic wspólnego nie ma. Z pewnością nie zaakceptuję natomiast tłumaczenia, jakoby Aragorn tolkienowski był postacią nudną. Nie rozumiem dlaczego Jackson i ekipa na siłę próbują z niego zrobić „zwykłego kolesia”, który w walce może zaplątać się w uprząż konia i spaść z klifu, albo wkurzyć się i kogoś zatłuc – mi to właśnie wydaje się nudne. Aragorn w książce jest prawdziwym wymiataczem, który nawet swoich przyjaciół potrafi zaskoczyć twardością i odwagą. Za świadectwo niech posłużą dwie piękne sceny z drugiego rozdziału piątego tomu. Pierwsza, tuż przed wyruszeniem na Ścieżkę Umarłych, w której Aragorn zagląda w Palantír, by ujawnić się Sauronowi, choć na chwilę odwracając jego uwagę od Frodo i Sama. W rozszerzonej edycji filmu scena ta kończy się porażką Aragorna, który wręcz upuszcza kryształ z przerażenia – Sauron objawił mu śmierć jego ukochanej Arweny. Książkowy Aragorn wręcz przeciwnie! – rzuca wyzwanie Sauronowi, to on jemu pokazuje bolesną wizję porażki (cytat z przekładu Marii Skibniewskiej: „w końcu zmusiłem kryształ do posłuszeństwa mojej woli”). A gdy Gimli przez moment ośmiela się zwątpić w potęgę ducha Aragorna, ten natychmiast przypomina mu – mimo że są dobrymi przyjaciółmi – surowym tonem: „Zapominasz, z kim mówisz! […] Jestem prawowitym panem tego kryształu, mam zarówno prawo, jak i siłę, by go użyć.” Druga ikoniczna scena następuje tuż po wyjściu ze Ścieżki Umarłych: choć udało im się przekonać Umarłych do walki, to droga przed nimi daleka, a czas nagli, bo Minas Tirith płonie. Zdążyli jednak, bo „Aragorn zerwał się i powiódł drużynę w dalszą drogę, marszem tak forsownym i nużącym, że nawet dla zahartowanych wędrowców niesłychanym; sam tylko Aragorn jakby nie znał zmęczenia i jego wola wszystkich podtrzymywała. Nikt z ludzi śmiertelnych nie zniósłby takich trudów […]”. Ta scena, jednoznacznie pokazująca charakter Aragorna, jego siłę ducha i inspirujący wpływ na towarzyszy, w ogóle w filmie się nie znalazła.
Podobnie gruntowne przeinaczenie spotkało postać Faramira, brata Boromira, który w książce jest jego zupełnym przeciwieństwem. Boromir, faworyt ojca, jest dumny, bywa żądny władzy, czasami nawet pochopny; jest bardziej fizyczny, żeby nie powiedzieć „prostszy” od swojego pozornie słabszego brata. Dlatego tak łatwo ulega czarowi Pierścienia, nie rozumiejąc od razu jak groźnym jest on obiektem i jaką zgubę niesie nawet tym, którzy skorzy byliby użyć go dla szlachetnych celów. Faramir natomiast – przynajmniej książkowy – to człowiek uczony, choć miecz mu nieobcy, skromny i spokojny, choć równie szlachetny; może się wydawać od starszego brata słabszy, ale w wizji Tolkiena to on z ostatecznej próby wychodzi zwycięsko. Dobrze wiedząc, co Frodo nosi na łańcuszku, w pełni zdając sobie sprawę jak wielką chwałą okryłby się w Gondorze gdyby powrócił niosąc Jedyny Pierścień, nie wspominając o zaskarbieniu sobie łask ojca… w godzinie próby postanawia puścić hobbitów wolno. Gdzie Boromir upadł i rzucił się na współtowarzysza, Faramir oparł się pokusie. Ekipie Jacksona to niestety się nie spodobało, wymyślili swój własny bieg wydarzeń. Filmowy Faramir ponosi więc identyczną porażkę, z zazdrości o względy ojca w pierwszej chwili podejmując twardą decyzję o dostarczeniu Pierścienia do Gondoru, przez to stając się płaskim klonem swojego brata. Ponieważ jednak taki zwrot akcji nie doprowadziłby bohaterów tam, gdzie ostatecznie powinni byli się znaleźć, Faramir niedługo potem zmienia zdanie i ostatecznie rozdział kończy się tak jak u Tolkiena. Nie zmienia to już niestety obrazu jego charakteru.
W dodatkach Philippa Boyens tłumacząc przyczyny tej zmiany opowiada o perspektywie, w jakiej wierne przedstawienie tej postaci postawiłoby sam Pierścień. Jak mówi, ma on wydawać się straszliwą potęgą, zdolną łamać umysły nawet największych mężów; gdyby zatem pierwszy raz napotkany Faramir tak po prostu odrzucił pokusę, ich zdaniem spowodowałoby to umniejszenie siły kluczowego dla fabuły artefaktu. Boyens mówi wprost „odarlibyśmy Pierścień z całej jego mocy” – jaki z tego wniosek? Że według niej Tolkien nie dość dobrze przemyślał swoich bohaterów, niedostatecznie wyraźnie zarysował grozę Pierścienia; trzeba zatem po nim poprawić. Według drugiego argumentu twórców, widz nie znający oryginalnego tekstu mógłby poczuć się zdziwiony, że podejrzanie wyglądający nieznajomy, zatrzymawszy Frodo i Sama, po chwili rozmowy przy herbatce zwyczajnie puszcza ich wolno. Czyli znowu: tekst Tolkiena jest niezrozumiały i niewystarczająco dramatyczny, a więc należy tak go przeredagować, by odbierało się go „lepiej” (a jeśli po drodze nie zgadza się to z jego wymową… tym gorzej dla wymowy). Zupełnie z Boyens się nie zgadzam. Moją opinią jest, że uważny widz już dawno zakodował, że Pierścień jest złowrogi i przebiegły – chyba, że spał podczas narady u Elronda, ani nie zauważył przemian, którym ulegali Bilbo, Boromir, a stopniowo i sam Frodo. Twierdzę, że widz poradziłby sobie z widokiem Faramira jako jedynego (w słusznej skądinąd absencji Toma Bombadila), który otwarcie nie pożądał dla siebie Pierścienia. Uważam wreszcie, że wystarczająco dramatyczny jest sam fakt napotkania przez Frodo i Sama uzbrojonych nieznajomych – nie trzeba było dodatkowo konstruować sztucznego zwrotu akcji na taniej zasadzie „porwał ich, ale uwolnił”.
Modyfikacja postaci Faramira jest tylko powierzchownie nieszkodliwa. Postać ta – jako część trójki Denethor-Boromir-Faramir – spełnia bowiem u Tolkiena pewną rolę, która według mnie jest bardzo istotna, a której Boyens wydaje się wręcz nie zauważać. Namiestnik i jego synowie są jedynymi tak wyeksponowanymi we „Władcy Pierścieni” przedstawicielami Ludzi Gondoru, stanowiąc personifikacje pewnych archetypów tej cywilizacji. Pisząc ze szczegółami o tej trójce, Tolkien w pewnym sensie opisuje ją całą: Denethor, mądry i przebiegły, ale chciwy władzy i w decydującym momencie poddający się rozpaczy; Boromir, upadający z powodu swej dumy i żądzy potęgi (choć przekonany o szczytności celu), lecz mimo to powstający by z honorem oddać życie za przyjaciół… i wreszcie Faramir o czystym sercu, którego rolą jest pokazanie, że mimo wszystkich przywar i słabości Ludzi są pośród nich naprawdę szlachetni, że nie wszyscy poddadzą się złu. Ktoś przede mną zauważył, nota bene, że skoro już z Aragorna zrobiono „kolesia”, to dziwne byłoby, gdyby podrzędny książę Gondoru okazał się w filmie bardziej rycerski od niego – stąd konieczne było utemperowanie postaci Faramira. A jeśli pierwiastka szlachetności brakuje u wszystkich najważniejszych protagonistów świata Ludzi, to kim mogą być jego przeciętni, bezimienni przedstawiciele? Słowa Elronda o ustąpieniu Elfów i pozostawieniu Śródziemia w rękach śmiertelnych brzmią w tym kontekście bardzo ponuro, bo jak ma ten świat wyglądać, skoro wszyscy są mniejszymi lub większymi chciwcami bez moralnego kręgosłupa?
W tym kontekście drobiazgiem mogłaby wydać się dokonana przez twórców filmu zmiana postaci Samwise’a Gamgee. Esencją jego charakteru jest prostota i niewinność, ale też niezłomność i lojalność, wręcz oddanie względem Frodo. Choć nazywa go przez większość czasu „Panem”, to traktuje go jak przyjaciela, którego by w żadnym wypadku nie opuścił. Według Tolkiena, to Sam jest głównym bohaterem „Władcy Pierścieni” – bez niego misja nie miałaby prawa się udać. Z drugiej strony, relacja między Frodo a Samem jest pewnego rodzaju projekcją relacji samego pisarza z jego przyjaciółmi z lat szkolnych. Więź łącząca go z członkami „Tea Club and Barrovian Society” była dla Tolkiena bardzo ważna i silnie wpłynęła na jego twórczość (a ktoś mógłby powiedzieć, że gdyby nie TCBS to żadnej twórczości by nie było!). A z tego punktu widzenia szokować powinien fakt, że filmowy Frodo atakuje Sama i każe mu zawrócić, a ten rzeczywiście opuszcza towarzysza (scena z „Powrotu króla”, na schodach Cirith Ungol). Osobiście jestem jeszcze w stanie zaakceptować stwierdzenie, że taki obrót akcji pozwala na wyraźniejsze pokazanie wpływu Pierścienia na umysł Frodo. Jednak poddanie się Sama, oraz uzależnienie jego ostatecznego powrotu od czystego, nieprawdopodobnego przypadku – bo znalezienie okruchów lembasów na zboczu góry graniczyłoby z cudem – zamiast jego własnych cnót, stanowi w moim odczuciu potwarz dla tej postaci.
Tłumaczenia tej decyzji podejmuje się w imieniu twórców ponownie Philippa Boyens, używając w tym celu dwóch argumentów. Po pierwsze, wydało im się dziwne, że od pierwszego z nim spotkania Gollum cały czas knuje przeciwko bohaterom, jednak jego starania nigdy nie odnoszą żadnego skutku. Wpisanie do scenariusza sukcesu, jakim niewątpliwie jest ostateczne podzielenie drużyny, miało uwiarygodnić tę postać jako niebezpiecznego wroga. Muszę przyznać, że nie rozumiem tego uzasadnienia: Gollum właśnie wprowadził Frodo i Sama do jaskini Cirith Ungol, siedliska Szeloby, jednej z najbardziej złowrogich i mrocznych kreatur w Śródziemiu – czy to nie jest triumf jego podstępu? Dalej Boyens mówi, że jako scenarzyści chcieli, by Frodo wszedł do jaskini całkiem sam, dla „większego dramatyzmu”; bezpośredni cytat z dodatków: „It’s all about the tension, the current tension of the film. It is more tense that Frodo goes in there alone.” („Chodzi wyłącznie o napięcie, chwilowe napięcie filmu. Bardziej dramatycznie jest, by Frodo wszedł tam sam.”) W dość otwarty sposób przyznaje się tym samym do modyfikacji tekstu tylko po to, by stał się bardziej atrakcyjny według arbitralnie przyjętego kryterium filmowej dramaturgii.
Fabrykacje
Cała scena z sucharkami pod Cirith Ungol jest, nota bene, zmyślona – to nie podkoloryzowana interpretacja oryginału, ale zupełnie nowa treść, napisana przez Jacksona, Walsh i Boyens wyłącznie na potrzeby filmu. Nie mam co do zasady obiekcji względem dodawania nowej zawartości do dzieła, gdyż czasami jest to bardzo przydatne, np. by uzupełnić jakieś szczegóły, które nie zostały bezpośrednio powiedziane w oryginale, ale dobrze podkreśliłyby klimat filmu. Jednak tego typu modyfikacje muszą być wykonywane z największym wyczuciem, wymagają dogłębnego zrozumienia oryginalnego tekstu i zamysłu czy uczuć twórcy. Moim zdaniem trójka scenarzystów „Władcy Pierścieni” nie do końca zrozumiała Tolkiena – z resztą Philippa Boyens niejako przyznaje się do tego w jednym z wywiadów. Omówiona wyżej kłótnia o sucharki jest jednym z bezpośrednich przykładów na to niezrozumienie, ale filmy pełne są innych tego typu sytuacji.
Wcześniej, w „Dwóch wieżach”, jest pewna scena, dziejąca się w opustoszałym miasteczku Osgiliath, gdzie Frodo i Sam znajdują się z powodu filmowych przeróbek dotyczących postaci Faramira. Miasteczko zostaje zaatakowane przez siły Mordoru, którym przewodzi Nazgûl na skrzydlatej bestii. Potwór wydaje przerażający krzyk, powodując chwilowy epizod obłąkańczy Frodo. Może i robi to dobrą filmową robotę, dosłownie ilustrując postępujące osłabienie Frodo (i bohaterstwo Sama, który ratuje sytuację), ale ewidentnie pokazuje brak zastanowienia pisarzy nad logicznymi konsekwencjami wydarzeń. W scenie tej bowiem Frodo wspina się na fragment zniszczonego muru i… wyciąga dłoń trzymającą Pierścień w kierunku nadlatującego Nazgûla! Dziurę fabularną powinno to stanowić nie tylko dla konesera twórczości Tolkiena, ale dla każdego, kto w miarę uważnie oglądał film: przecież gdyby bezpośredni sługa Saurona zauważył Pierścień na własne oczy, to cała opowieść skończyłaby się jeszcze w tej samej minucie. Jaki kontrast poza tym stanowi to ujęcie względem nieco podobnej sytuacji z „Drużyny Pierścienia”, gdzie czterech hobbitów zaskakuje przy drodze Nazgûl na koniu? Cała paczka panicznie boi się wtedy choćby drgnąć, a mroczny jeździec zdaje się reagować na sam fakt, że Frodo obraca pierścień w dłoni, przymierzając się do założenia go.
Bezpośrednio po tej scenie w Osgiliath atmosfera nieco się wycisza, a Sam wygłasza krótką przemowę, dzieląc się swoimi przemyśleniami o ich misji. Mówi wtedy, że zrozumiał, że bohaterowie z legend, których hobbici nasłuchali się jako dzieci, byli zwykłymi jak oni ludźmi, którzy mieli po drodze mnóstwo okazji by zawrócić z trudnej drogi – ale tego nie zrobili, bo trzymali się czegoś, co dawało im nadzieję. Frodo odpowiada wtedy pytaniem: „a czego my się trzymamy”? Cały dialog został napisany przez duet Boyens i Walsh, które – według relacji pierwszej z nich – musiały się w tym momencie zatrzymać na dłużej, bo same nie wiedziały jaka miałaby być odpowiedź na to pytanie. „What is this all about, really?” („O co w tym wszystkim chodzi?”) – z rozbrajającym śmiechem pyta wtedy Boyens. I choć ostatecznie dialog kończy się wcale nie taką złą puentą, to jednak pokazuje, że autorzy scenariusza wcale nie mieli aż tak głębokiego pojęcia utworu, którego adaptacji się podjęli.
Przykładów podobnych nieprzemyślanych dodatków można w filmowej trylogii odnaleźć kilka. Jednym z głośniej komentowanych jest pojawienie się oddziału Elfów pod Helmowym Jarem, co według Boyens stanowić ma uhonorowanie ostatniego sojuszu Elfów i Ludzi. Problem w tym, że Tolkien zupełnie świadomie nic takiego nie napisał; jednym z meta-wątków „Władcy Pierścieni” jest opuszczenie Śródziemia przez Elfów, by pozostawić je w rękach Ludzi, którzy teraz sami mają wziąć w ręce swój los – sojusz to już zamierzchła przeszłość. Interesujące jest w tym kontekście rozdarcie ideowe filmu, który naraz przedstawia nam następujące trzy komunikaty: w „Drużynie Pierścienia” widzimy Elfów zmierzających do Szarej Przystani by opuścić świat, w „Dwóch wieżach” innych Elfów idących na niemal pewną śmierć razem z tysiącami nieznanych im ludzi, a w międzyczasie jeszcze słyszymy pełniącą rolę filmowego narratora Galadrielę opowiadającą o tym, że „kończy się era Elfów, zaczyna era Ludzi” – trudno nazwać to spójną wizją. Dodanie tego epizodu ma jednak inną ciekawą konsekwencję w postaci rzucenia cienia na postać… Arweny. Wątek miłosny jej i Aragorna, oczywiste nawiązanie do tolkienowskiej legendy o Berenie i Lúthien, miał być wyjątkowy dlatego, że Arwena decyduje się na oddanie daru nieśmiertelności, by spędzić życie z wybrankiem. Czy jej wybór jest nadal tak szczególny i romantyczny, skoro tuziny przypadkowych Elfów robią teraz dokładnie to samo – tylko bez żadnej szczególnej przyczyny? Niestety, dla Philippy Boyens takie dywagacje nie istnieją – w wywiadzie konstatuje ona, że bywała na projekcjach filmu i zauważyła, że ludziom bardzo podobał się moment, gdy Elfowie pojawiają się na ekranie. „It is a great movie moment”, dodaje Peter Jackson broniąc wstawionej sceny.
Przykładem niezrozumienia Tolkiena jest przeobrażenie Gimlego w klauna całej trylogii. Ogólnie nie wychodzi to na złe (sam się zaśmiałem, gdy przymierzał kolczugę), nie mam też pretensji o to, że podobny los spotkał Merry’ego i Pippina (oni akurat dość naturalnie nadają się do tego celu). Rozluźnianie atmosfery to ważny element kina, zupełnie pozbawiony tego elementu film wydawałby się nadęty, a możliwe nawet, że przez ciągłą powagę popadłby w niezamierzoną śmieszność. Jednak dowcipy trzeba dozować z wyczuciem. Moment w „Powrocie króla”, w którym Gimli robi sobie żarcik z planowanej przez Aragorna wyprawy pod Czarną Bramę (by odwrócić uwagę Saurona od Frodo i Sama zmierzających w stronę Góry Przeznaczenia) jest natomiast absolutnie nie na miejscu. Podobnie nie na miejscu jest dodanie do edycji reżyserskiej tego filmu sceny, w której Gandalf przegrywa pojedynek z Czarnoksiężnikiem, wodzem Nazgûli – owszem, do samej konfrontacji pod Minas Tirith doszło, ale została ona przerwana przez przybycie wojsk Rohanu. Jakie przesłanie niesie tak dosztukowane zakończenie? Najbardziej dziwaczna, ale wymowna w tym kontekście, jest scena – dorobiona długo po premierze, po rozdaniu Oscarów nawet, specjalnie do rozszerzonej edycji reżyserskiej – w Dimholt, gdzie Aragorn, Legolas i Gimli po przekonaniu do walki w ich służbie Umarłych uciekają z walącej się góry, skacząc po… stosach turlających się czaszek. O tym sam Jackson mówi wprost, że nakręcili ją dla własnej frajdy, jako swego rodzaju „ostatni wyskok” ekipy po wielu latach wspólnych prac.
Crème de la crème niezrozumienia „Władcy Pierścieni” przez Jacksona i spółkę stanowi jednak nakręcenie przez nich sceny walki Aragorna z… fizycznym Sauronem. Reżyser przyznaje, że miał duży problem z głównym złym, który faktycznie jest „mało filmowy”. Dla bardziej blockbusterowego klimatu oraz zakończenia wątku Aragorna dobry byłby epicki ostateczny pojedynek. Na przekór filmowi, Tolkien o niczym takim nie pisze. Na przekór Tolkienowi, Jackson stwierdził, że i tak to nakręci – cytat: „it isn’t in the book, but we felt that it should be in the movie” („nie ma tego w książce, ale czuliśmy, że powinno znaleźć się w filmie”) i zamiaru dopełnił. Na szczęście, twórcy w porę opamiętali się i scena nie znalazła się w żadnej z ostatecznych wersji filmu (choć jej fragmenty można obejrzeć na DVD z dodatkami), a Aragorn jako nagrodę pocieszenia otrzymał umiarkowanie satysfakcjonującą walkę z górskim trollem. Obnaża to jednak poziom, na jakim Jackson, Boyens i Walsh rozumieją literacki pierwowzór swojego dzieła – i bynajmniej nie jest to poziom filozoficzny.
Przewodnią myślą dla całej powieści Tolkiena i czymś wyróżniającym ją na tle fantastycznego fantasy jest bardzo specyficzna koncepcja dobra i zła. Według Tolkiena zło nie jest materialnym bytem równorzędnym dobru, które można pokonać w bezpośrednim pojedynku, tak jak to ma miejsce w niezliczonej ilości utworów z gatunku. Zło tolkienowskie jest jedynie zaprzeczeniem dobra, które samo w sobie jest absolutem. By pokonać zło, nie wystarczy umiejętnie władać mieczem czy rzucać potężne czary; nie wystarczy wybierać mniejsze zło zamiast większego – należy się go wyzbyć zupełnie, wybierając dobro nawet wtedy, gdy wydaje się to nieracjonalne. Tak jak Bilbo zrobił to, oszczędzając życie Golluma lata wcześniej, tak jak Frodo nie raz po drodze. Ponieważ obaj oparli się w pewnym stopniu potędze Pierścienia, wybierając dobro zamiast zamordowania jego poprzedniego właściciela, w ostatecznym rozrachunku do Szczelin Zagłady dotarło dwóch skonfliktowanych Powierników. Jackson w wywiadzie narzeka, że tolkienowski „wielki zły” to „zasadniczo wielka gałka oczna”(!), której nie można rozpołowić mieczem. Tymczasem u Tolkiena to nie Aragorn ma okazać się silniejszy od Saurona – to Frodo nie poddaje się złu, pozwalając intrydze Saurona obrócić się przeciw niemu [2].
Jackson, komentując sceny walki Frodo z Gollumem, przyznaje, jakoby świadomie odszedł od wizji Tolkiena aranżując tę przepychankę. Jego zdaniem, oryginalna scena wygląda tak, jakby Frodo zawiódł w swojej misji – poddał się wpływowi Pierścienia i rzucił w morderczym szale na Golluma. Dlatego nakręcono ją w taki sposób, by wydawało się, że chodzi mu nie o morderstwo, a tylko o odzyskanie Pierścienia, upadek jest wyłącznie dziełem przypadku. Mniej istotne są realizacyjne szczegóły niż to, co faktycznie mówi to wyznanie o myśli Jacksona. W rzeczywistości znowu nie zrozumiał on Tolkiena – otóż Frodo faktycznie został owładnięty przez Pierścień i „zawiódł”! Jego zwycięstwo nastąpiło bowiem o wiele wcześniej – oszczędzając Golluma doprowadził do ich ostatecznej konfrontacji właśnie na Górze Przeznaczenia. Tam zakończenie mogło być tylko jedno: szaleńcze starcie dwóch opętanych czarem Pierścienia powierników kończy się ich upadkiem w przepaść, a z nimi upadkiem samego Pierścienia. Na tym polega porażka Saurona – nie przewidział, że ktoś po drodze może nie zagrać w jego grę. Ocalenie Frodo zawdzięcza natomiast nie swojemu zwycięstwu, a towarzyszowi podróży, Samwise’owi, który w ostatniej chwili jest przy nim.
Epilog
Nie chcę zarzucać Peterowi Jacksonowi, Philippie Boyens i Fran Walsh ani złej woli ani braku serca. Projekt „Władca Pierścieni” to kilka lat pracy i zaangażowania setek ludzi. Ogrom skali tego przedsięwzięcia przedstawiony został w materiałach dodatkowych; te jednak trwają dobre kilkanaście godzin, dla perspektywy pozwolę sobie zatem na małe streszczenie najciekawszych rozdziałów. Praktycznie każda lokacja widziana w filmie została zbudowana jako fizyczna, prawdziwych rozmiarów makieta: od lasu Fangorn (zbudowany bodaj w ośmiu wersjach, od mchu po powyginane drzewa), przez prawdziwej wielkości złotą halę Meduseld w mieście Edoras, po Helmowy Jar (prawdziwych rozmiarów główny zamek i miniaturowa wersja pełnej fortecy). Miniatury zbudowano z resztą niemal dla wszystkich lokacji, nawet tych, które ostatecznie zostały nakręcone w technice komputerowej (jak np. wieża Barad-dûr) – tylko po to, by Jackson przy użyciu ręcznej kamery mógł wizualnie zaplanować każde ujęcie. Ręcznie uszyto kilka tysięcy kostiumów o teatralnej szczegółowości – każdy projekt w co najmniej 10 egzemplarzach (a kostiumy głównych bohaterów jak np. Frodo w 40 – po 10 dla Elijaha Wooda, dla jego dublera, dla dublera scen kaskaderskich i dla dublera-karła). Wyprodukowano tysiące sztuk różnych rekwizytów, zatrudniając prawdziwych kowali do wykonania rynsztunku, a odpowiedzialna za to wytwórnia Weta Workshop opracowała nawet specjalną maszynę do kręcenia kółek do kolczug (wcześniej w filmach fantasy stosowało się raczej posrebrzane sprejem swetry). Do zaprojektowania artystycznej koncepcji całego świata przedstawionego ściągnięto z Wielkiej Brytanii Alana Lee, ilustratora oryginalnych edycji „Władcy Pierścieni”. Bez żadnych kompromisów organizowano miejsca na plany zdjęciowe – gdy jedyne pasujące estetycznie wzgórze pod miasto Edoras okazało się należeć do parku narodowego ze względu na wyjątkowe gatunki porastających go mchów, ekipa zbudowała specjalną szklarnię, do której cały mech ze szczytu wzgórza starannie przeniesiono na czas zdjęć, by odłożyć go później na miejsce! Trudno też zapomnieć o muzycznym arcydziele, jaki stanowią kompozycje Howarda Shore’a – oryginalna ścieżka dźwiękowa o długości 3 godzin i 40 minut (a mało kto wie o istnieniu tzw. „Complete Recordings”, zawierających łącznie niemal 10 godzin muzyki) stanowi nawet temat osobnej, poświęconej jej książki [3]!
Powiedzenie w tym kontekście, że „Władca Pierścieni” jest fuszerką i słabym filmem byłoby oznaką zwyczajnej ignorancji. Obraz Jacksona i zespołu pozostanie w historii kina nie tylko jako arcydzieło gatunku fantasy. Celem tego eseju jest jednak merytoryczne porównanie filmowej adaptacji z książkowym pierwowzorem, weryfikacja początkowej obietnicy twórców. Wycinając z dodatków do edycji Blu-Ray rozszerzonej edycji „Władcy Pierścieni” kolejne wypowiedzi Petera Jacksona i Philippy Boyens, zauważyć można postępujący trend: od początkowego oddania wizji Tolkiena, do coraz bardziej „filmowego” spojrzenia na scenariusz i dodawania coraz większej ilości swojej własnej myśli, ciągle racjonalizowanego na różne sposoby. Rozumiem oczywiście trudności wynikające ze swobodnej formy książkowej i ograniczenia filmowej taśmy; wierzę Jacksonowi, który prawdopodobnie jest lepszym reżyserem ode mnie, gdy mówi, że czegoś się nie da zekranizować, a coś okaże się dla odbiorcy nieatrakcyjne. Może ta wiara przychodzi mi tym łatwiej po seansie animowanego „Władcy Pierścieni” Ralpha Bakshiego z 1978. Twierdzę jednak, że to, co nakręcił Jackson, nie jest „filmem Tolkiena”.
Jackson, Walsh i Boyens znaleźli się jako filmowcy w bardzo nietypowej sytuacji: z jednej strony wzięli bardzo trudne w przekładzie źródło; z drugiej – otrzymali setki milionów dolarów na zrobienie praktycznie wszystkiego, co tylko by sobie wyśnili. Za dzieło tak rozległe i bogate nie sposób przecież wziąć się na poważnie bez morza pieniędzy. Twórcy rozumieli jednak, że te środki nie wzięły się znikąd, że projekt tej rangi po pierwsze musi na siebie zarobić. Rozumieli też swoją grupę docelową – gdy gra toczy się o taką stawkę, nie można mierzyć głównie w twardych znawców twórczości Tolkiena, zaś w 2001 roku przeciętny widz nawet jeśli o nim słyszał, to raczej go nie przeczytał. Jackson i spółka wybrnęli jednak z tej sytuacji dość dobrze, kręcąc trzy naprawdę solidne filmy, które w kwestii ogólnej wierności powieści należy uczciwie ocenić jako poprawne. Od dzieła idealnego – od „filmu Tolkiena” – oddzielają je jednak dość poważne fragmenty. Być może należałoby go zatem określić „najbliższym Tolkienowi filmem, który realistycznie dałoby się nakręcić”. Optimum pomiędzy oddaniem dzieła pisarza w pełni, a zrobieniem tego w tak sposób tak popularno-atrakcyjny, by zarobić pieniądze potrzebne na zrealizowanie go. Kompromisem, z jakim to my, widzowie, musimy się pogodzić.
[1] Przegląd wszystkich różnic między filmami a książką można znaleźć na fanowskiej wiki.
[2] Szerszą analizę przeczytasz w artykule „Frodo Didn’t Fail”.
[3] Doug Adams, John Howe – The Music of The Lord of the Rings Films