Top Gun: Maverick (2022)

Wyobraź sobie film o boksie, w którym główny bohater podczas jednej z walk zasuwa przeciwnikowi z dyńki, nokautuje go i wszyscy biją brawo, fabuła leci dalej. Mniej więcej takim filmem jest „Top Gun: Maverick”, tylko że na temat lotnictwa wojskowego.

(Tekst zawiera streszczenie pierwszych 5-10 minut filmu oraz domyślnie ukryte spojlery do całości fabuły.)

Wyobraź sobie film o boksie, w którym główny bohater podczas jednej z walk zasuwa przeciwnikowi z dyńki, nokautuje go i wszyscy biją brawo, fabuła leci dalej. Albo film o Formule 1, w którym główny bohater wyprzedza przeciwnika efektownym driftem, po czym na ostatniej prostej włącza turbodopalacz, wygrywa, fanfary. Albo film o hakerach komputerowych, w którym główny bohater w kluczowym momencie z pamięci wklepuje do zielonego terminala kilkadziesiąt komend w minutę i zyskuje dostęp do… dobra, nieważne.

Takim właśnie filmem jest „Top Gun: Maverick”, tylko że na temat lotnictwa wojskowego. Całkiem dokładną wizytówkę obrazu Kosinskiego stanowi pierwsze 5 minut filmu, w których skompresowano niemal wszystko, z czego składają się pozostałe dwie godziny. A zatem: program badawczy nowego hipersamolotu zostaje (w domyśle: pomimo wielomiliardowej inwestycji) tak po prostu zamknięty z powodu nieosiągnięcia arbitralnie wyznaczonego poziomu prędkości. Super poważny i wredny generał przyjeżdża do bazy testowej by osobiście dopilnować zamknięcia interesu i przy okazji rozstawić wszystkich po kątach, ale tuż przed nim przybył tam Maverick (Tom Cruise), by olać wszystkie rozkazy, zagrać wszystkim na nosie, wziąć samolot na ostatnią przejażdżkę i osiągnąć wyznaczony cel. Nie wiadomo co tak naprawdę robi za sterami oprócz otwierania przepustnicy, nie wiadomo dlaczego wcześniej nie udało się osiągnąć prędkości Mach 10 (nb. w polskiej dystrybucji tłumaczonej jako „10 machów”) – nie chciało mu się wcisnąć więcej gazu? No, nieważne. Ważne, że (surprise!) nie tylko udaje się osiągnąć zadaną prędkość, ale że głodny prędkości Maverick tym razem wciska pedał jeszcze mocniej, doprowadzając do rozpadnięcia się samolotu (nb. najbardziej realistyczne ujęcie w filmie – nieironiczny szacun). Fakt, że pilot przeżywa katastrofę – przypominam, przy prędkości powodującej nagrzewanie się do czerwoności tytanowych powierzchni maszyny – i jak gdyby nigdy nic po prostu ląduje sobie na spadochronie, mówi wiele o podejściu twórców do elementarnej logiki. Chodzi oczywiście o to, żeby było zarazem efektownie i zabawnie, bo na końcu tej scenki lekko osmalony bohater doczłapuje się do jakiegoś baru, wypija szklankę wody i zdezorientowany pyta „gdzie ja jestem?”, na co zapatrzony w niego chłopczyk odpowiada „na Ziemi”. Jeżeli to streszczenie nie wywołało w Tobie żadnych negatywnych uczuć, to całkiem możliwe, że reszta filmu nawet Ci się spodoba.

Sekwencja otwierająca zawiera prawie wszystkie wady pełnego filmu: nonsensowne założenia, komiksowe podejście do samej akcji, głupkowaty humor. Z racji swojej ograniczonej długości pomija kilka innych problemów, ale skupmy się najpierw na tych najistotniejszych, zaczynając od fabuły. Nienazwane „siły zła” w nienazwanym miejscu konstruują jakąś instalację związaną z niesankcjonowanym przez NATO z programem nuklearnym, więc USA postanawiają wykonać na terytorium wroga specjalną operację wojskową polegającą na jej zniszczeniu (pomińmy jak absurdalny geopolitycznie to pomysł). Maverick zostaje zatem wezwany z powrotem do centrum szkoleniowego Top Gun, ale tym razem jedynie w roli instruktora, by wyszkolić eskadrę pilotów do arcytrudnej misji. Młodzi staną podczas niej naprzeciw wrogowi dysponującemu kompletnie dominującym sprzętem, dlatego będą musieli nauczyć się latać niżej, szybciej i w ogóle lepiej, by uniknąć detekcji. Minutka. Dlaczego Maverick, wiedząc że po drugiej stronie stoją technologicznie zaawansowane myśliwce piątej generacji (wzorowane na rosyjskim Su-57) rekomenduje do tej misji starsze F-18, zamiast co najmniej dorównujących im F-35 lub F-22 (prawdopodobnie najbardziej zaawansowane myśliwce piątej generacji na świecie)? Cały dramatyzm sytuacji oparto o założenie, że myśliwce wroga deklasują technologicznie protagonistów, oraz przemilczenie, że istnieją technologie stealth wymyślone specjalnie do realizacji misji o takim profilu. To tak jakby w filmie o boksie bohater startował z jakiegoś powodu w kategorii wagowej o dwie klasy wyższej, w Formule 1 jeździł gokartem – owszem, przeciwność staje się dzięki temu jeszcze bardziej przytłaczająca, ale… przepraszam, to po prostu sztuczne, bezsensowne!

Dalej wcale nie jest lepiej – w końcu skoro nieracjonalne idiotyzmy leżą u podstawy fabuły, to po co się starać z czymkolwiek innym. Maverick dostaje do wyszkolenia grupę absolwentów elitarnej szkoły Top Gun, mających już za sobą parę lotów bojowych, niektórzy zaliczyli nawet zestrzelenia. Mimo to dynamika w grupie przypomina bardziej relacje w highschoolowej drużynie koszykarskiej – ciągłe docinki, udowadnianie kto jest lepszy, czy wręcz skakanie sobie do gardeł; zupełny brak dyscypliny i zaufania, zupełna niezdolność do pracy w zespole. Oczywiście, chodzi o to, by dzięki niezmordowaniu i charyzmie Mavericka udało się grupę spektakularnie zespolić (wszystko dzięki meczykowi w piłkę plażową). Jasne, w pierwszym „Top Gunie” tarcia między Maverickiem i Icemanem stanowiły ważny wątek w filmie – ale konflikt wynikał z różnic światopoglądowych, sposobu bycia i osobowości bohaterów (służbista Iceman vs cwaniak Maverick); tutaj animozje powodowane są wyłącznie przez bycie aroganckim dupkiem. Tam bohaterowie dopiero dołączali do programu szkoleniowego – ci są już pilotami z doświadczeniem bojowym. Jakim sposobem z powodzeniem brali udział w misjach, skoro nadal zachowują się jak banda durnych dzieciaków!? To takie sztuczne!

Przeżycie przez Mavericka katastrofy przy Mach 10 i jajcarskie wmaszerowanie potem do baru to także pewien zwiastun – film pełen jest radosnych akcji w tym stylu. Pomijam tu manewry wykonywane przez bohaterów podczas ćwiczeń, niekiedy tak nieodpowiedzialne i niebezpieczne, że z całą pewnością piloci zostaliby wydaleni za nie ze służby – ale potraktujmy to jako element fikcji ekranowej; oglądamy obraz o wyjątkowej sytuacji, która wymaga wyjątkowych środków. Z resztą i tak zobaczymy na ekranie znacznie durniejsze rzeczy. Pomijam typowe klisze w stylu głównodowodzącego misją, który oczywiście musi być sztywnym do bólu a przy tym niekompetentnym bucem, więc przy pierwszej okazji „odsuwa” Mavericka od misji, a przy tym zmienia jej parametry według swojego widzimisię – klasyka amerykańskiego kina wojskowego służąca wybielaniu jego obrazu (owszem, są w armii niefajni kolesie, ale to mniejszość i zawsze ci „fajni” niechybnie udowodnią im rację). Poważny problem mam z kupą wyreżyserowanych idiotyzmów wprowadzonych do scenariusza tylko po to, żeby się działo, bez poszanowania logiki, już nie wspominając o jakichś realiach np. awiacji. I tak, Maverick, by udowodnić, że jego plan może zadziałać, postanawia wykraść samolot z hangaru i zademonstrować eskadrze proponowany przez niego manewr – serio, nie mógł od tego całej sprawy zacząć? Trochę jak admirał Holdo w „Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi”, pół filmu wodząca za nos swoich ludzi, by wyjawić swój super tajny plan dopiero jak już ci posądzili ją o niekompetencję i zorganizowali zamach stanu. Dalej, już w trakcie misji, tuż po tym gdy Maverick został zestrzelony, jakimś cudem udaje mu się przeżyć ostrzał z helikoptera bojowego (ukrył się za… kłodą drzewa xD), a następnie, do spółki z innym pilotem ze swojej grupy… kradną z pogrążonego w chaosie hangaru wroga myśliwiec F-14 – jakimś cudem czeka tam na nich, zatankowany, gotowy do lotu, przez nikogo nie broniony. Ja rozumiem lekkie naginanie realizmu w filmie akcji, ale to jest poziom GTA: San Andreas. Aha, byłbym zapomniał o smaczkach dla widzów mających śladowe pojęcie o awiacji: w filmie są co najmniej dwie piękne sceny, przy których ekspert płakał jak aprobował: w pierwszej oglądamy drugiego pilota noszącego okulary podczas ostrego manewru generującego przeciążenie 9g; w drugiej Maverick zabiera Roostera na przejażdżkę Tomcatem, podczas której ten drugi (przypominam, wyszkolony pilot z doświadczeniem bojowym) mało nie popuszcza z radości widząc skrzydła samolotu rozkładające się do konfiguracji startowej (serio? byle amator w dziedzinie wie o istnieniu takiego mechanizmu, a tu wyszkolony pilot wykrzykuje porównanie do magii). Realizm samych walk powietrznych na ogół jest całkiem w porządku, ale jedna scenka, wyraźnie zaplanowana jako wielki plot twist, ujęła mnie szczególnie swoją głupotą:

(spojler do rozwiązania akcji)
W końcowej sekwencji Maverick pilotuje skradzionego Tomcata z Roosterem jako drugim pilotem (w sumie niezły fart, że ostatni samolot w bazie wroga był akurat dwumiejscowy – uf!), właśnie udało im się uporać z dwoma wrogimi myśliwcami – piątej generacji, przypominam (bohaterowie lecą złomem z lat ’70). Nagle na horyzoncie pojawia się trzeci samolot wroga. Po krótkich manewrach „naszym” kończą się flary, prędkość i pomysły, widać że już po zabawie – zły ma ich na muszce, już prawie złapał target lock, już prawie strzela, już prawie żegnają się z życiem… a tu BUM! zły myśliwiec eksploduje na kawałki, zza chmury dymu wyłania się rezerwista Hangman, z cwaniackim uśmieszkiem ratujący sytuację. Serio!? W tym super wypasionym myśliwcu piątej generacji nie zaświeciły się na wszystkich radarach i wyświetlaczach czerwone alerty o zbliżającym się zagrożeniu? Ja rozumiem, że to bardzo spektakularnie wygląda – trochę jak gokart wyprzedzający bolid Formuły 1 – ale mój miernik filmowej głupoty w tym momencie przebił skalę i pękł na kawałki.

Nie z tym mam problem, że ktoś nie pomyślał i jakim cudem takie rzeczy znalazły się w „poważnym” filmie – te głupoty są zbyt trywialne, by mogły trafić do scenariusza przypadkiem (z resztą trudno mówić o jakichkolwiek przypadkach, skoro Pentagon nadzorował prace nad filmem). Kłuje mnie to, że twórcy świadomie je w filmie zachowali. Cóż, w Bondzie gość spada z 10 metrów na plecy, otrzepuje się i biegnie dalej, a Bond zarabia dużo pieniędzy, więc czemu my się mamy przejmować. Realia sralia, to wcale nie jest poważny film wojenny – okej, ja tylko powtórzę: film z bohaterami ścigającymi się w Formule 1 ale na gokartach, wygrywający jednak bo wrogowie zapomnieli zmieniać biegi, zostałby zwyczajnie wyśmiany. Nie jestem nawet amatorskim znawcą lotnictwa wojskowego, ale nowy „Top Gun” oglądał mi się właśnie w ten sposób.

Odpuśćmy już jednak kwestiom logiki i realizmu; można wszak przyjąć paradygmat, że w kinie akcji wszystkie chwyty są dozwolone, że jeśli w „Hardcore Henry” coś zrobili to i w „Top Gunie” można, chodzi przecież o szybkie samoloty i rozpierduchę – dobrze, niech i tak będzie. Gdyby tylko „Top Gun: Maverick” faktycznie miał karkołomne tempo i rzeczywiście urywał tyłek sekwencjami akcji! Nie chcę wprowadzać w błąd: kiedy już w filmie „się dzieje”, to się dzieje – akrobacje i walki w powietrzu są spektakularne i wiarygodnie nakręcone, odgłosy silników czy odpalanych rakiet wciskają w fotel (zwłaszcza na ekranie i nagłośnieniu IMAX); jest szybko, głośno, intensywnie. Szkoda, że takich naprawdę mocnych scen w powietrzu można w filmie naliczyć na palcach jednej ręki, a naprawdę duże wrażenie robi raczej tylko ta finałowa (gdy przymknąć oczy na jej głupotę). Od rozróby w przestworzach ważniejsze jest Mavericka radzenie sobie z teraźniejszością i rozliczenie z przeszłością. Stąd obraz wypełnia mnóstwo zwyczajnie nudnych, smętnych wątków pobocznych poświęconych relacji Mavericka z Icem, wspominkom za Goosem, którego imię i szarzejące fotografie pojawiają się w ckliwym konteście razy przynajmniej kilka, rozterkom nad przeszłością i przyszłością Roostera, czy wreszcie cukierkowemu romansowi Mavericka z Penny pociągniętemu tak daleko, że ich wieczorne rozkminy dotykają nawet tematu wychowania jej córki (xD). To wszystko sprawia wrażenie ogólnej dłużyzny i nie raz łapałem się w kinie na niecierpliwym bębnieniu palcami w podłokietnik w oczekiwaniu aż wreszcie przestaną gadać i wsiądą do samolotów. Rozumiem, że kręcenie scen w powietrzu dużo kosztuje i trzeba racjonalnie zarządzać budżetem (nawet gdy wynosi 170 grubych baniek), ale moim zdaniem ten film naprawdę nie musiał trwać ponad 2 godziny. Odjąć te 20-30 minut smucenia i byłaby z tego przynajmniej lajtowa nawalanka w powietrzu, bez udawania głębi, którą można by obejrzeć przy popcornie, z wyłączonym mózgiem i spokojnym sumieniem.

Alternatywnie, te próby opowiedzenia jakiejś poważnej historii mogłyby być łatwiejsze do zniesienia (a może nawet uzasadnione), gdyby chociaż postacie w filmie miały swoje osobowości, jakieś cechy charakteru, własne ambicje. Niestety tak nie jest, cała eskadra młodych pilotów stanowi jedynie blade tło dla Mavericka; tak blade i bezpłciowe jak główny filmowy zły, czyli jakieś państwo(?) celowo niewymienione z nazwy. Do tego grają ich mizerni, bezimienni aktorzy (za wyjątkiem Milesa Tellera, którego postać jako jedyna obok Mavericka ma jakiś ślad własnej historii, oraz Glena Powella), ale szczerze mówiąc to i Willem Dafoe nie wykrzesałby wiele z postaci napisanej nie jako osoba, a maszynka do wypowiadania ustalonych kwestii, bez przeszłości, tożsamości, dążenia. Powell stara się bodaj najbardziej, próbuje udawać Icemana z „jedynki”, ale jakkolwiek by się nie wysilał, jego uśmieszek nie kryje takiej osobowości, jaką krył uśmieszek młodego Kilmera. W pewnej mierze to także wina samych dialogów, które, na domiar złego, są miejscami naprawdę tragiczne. Początkową scenę, w której wezwani na szkolenie piloci spotykają się w barze i przy piwku dyskutują nad prawdopodobnym celem tego wezwania, napisał ktoś naprawdę pozbawiony wyczucia. Powinniśmy w jej trakcie poczuć barakowy klimat, w końcu to dobrzy znajomi ze wspólnych ćwiczeń czy lotów, którzy nie widzieli się ileś czasu – powinni więc mieć jakieś swoje wewnętrzne historie, powinny ich łączyć (lub dzielić) jakieś relacje. Ich rozmowy rozpisano jednak żenująco sztucznie, a i sami aktorzy wypowiadają je jakby dopiero pierwszy raz widzieli się na oczy. Nie to, że w filmie brakuje udanych momentów nie-akcji, bo owszem, parę się znajdzie: wiele z nich wprawdzie skopiowano z „jedynki”, np. rozmowę Mavericka z nieprzyjemnym generałem, który mimo woli wysyła go do elitarnej jednostki, czy żarcik robiony w barze przez kadetów nieświadomych, że drwią z instruktora. Po prostu nie mogę zrozumieć, czemu akurat z jednej ze scen w filmie najważniejszych – bo wprowadzających bohaterów – wyszła taka klapa, skoro i ona została częściowo zapożyczona z oryginalnego „Top Guna”.

Ostatecznie „Top Gun: Maverick” mógłby się obronić autentyczną dramaturgią opowieści. Na przykład, gdyby…

(spojler do rozwiązania akcji)
…jednak okazało się, że – zgodnie z oryginalnymi ustaleniami – Maverick jest za stary, jego czas przeminął, jako trener ma zrobić robotę ale jako pilot nigdzie nie poleci. Dało się zbudować naprawdę głęboką wymowę, np. o radzeniu sobie ze starzeniem i związanymi z nim zmianami ról, odnajdywaniu się w nowych zadaniach, uczeniu się odpowiedzialności za podwładnych, a wreszcie o znalezieniu radości w przekazaniu pałeczki młodszym i spełnienia w patrzeniu z daleka jak sami radzą sobie w akcji. Ale nic z tego. „Maverick” jest prostym fan-serwisem – czy raczej Tom-Cruise-serwisem – w którym chodzi o to, żeby gwiazdor mógł sobie znowu poświrować za sterami wypasionego samolotu. Pal licho tych młodych bałwanów, tak nieudolnych że bez niego wszyscy by zginęli – co z resztą się prawie dzieje.

Mam całkiem sporą tolerancję na filmową głupotę – dobrze się bawiłem na wielu filmach, które spektakularnie puściły wodze fantazji. Tylko co innego działa w jajcarskiej konwencji „Adrenaliny”, a co innego w filmie próbującym opowiadać prawdziwą historię. „Top Gun: Maverick” niestety stara się złapać za ogon obie sroki, z jednej strony z komiksową naiwnością budując fabułę oraz wykorzystując najdurniejsze klisze kina akcji żeby zrobić show, a z drugiej starając się wpleść wątki próbujące zabrzmieć głęboko, w praktyce spowalniające tylko tempo. Sekwencje akcji są tak nimi rozwodnione, że przypominają dawkowany z rozmysłem przerywnik od kolejnych porcji smutów.

Obraz z powodzeniem odhacza za to kilka markerów „typowego amerykańskiego filmu o amerykańskim wojsku”: pozbawieni twarzy i imion źli kontra roześmiani nasi rozwalający ich w drobny mak, śmiercionośne maszyny jako super zabawki dla fajnych kolesi, zły generał wydający głupie rozkazy i dobry bohater wiedzący lepiej, nieśmiertelna scena wojskowego pogrzebu (z obowiązkowym zwijaniem flagi, salwą z karabinów, przelotem myśliwców, i salutującym Tomem Cruisem o szklących się oczach), patetyczno-idiotyczna przemowa przed ostatecznym startem misji (w której starszy rangą przełożony z jakiegoś powodu raz jeszcze wykłada pilotom plan ataku pomimo tego że ćwiczyli go od kilku tygodni). Ale trudno się dziwić – Hollywood współpracuje z amerykańskim wojskiem nie od dziś i nie od wczoraj, także przy tworzeniu rozbudowanych reklam rekrutacyjnych, takich jak „Top Gun: Maverick”. Cóż, zbliża się wojna, trzeba w porę zadbać o odpowiedni wizerunek armii a młodzież zachęcić do wizyt w centrach werbunkowych.

Moja ocena:

3 (słaby)

Autor

Przemek

Jestem Przemek. Oglądam filmy i gram w gry. Czasem nawet coś o nich napiszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *