Krótka odpowiedź na filmwebową recenzję Marcina Stachowicza.
Krytycy zjechali nieco „Tolkiena” Dome’a Karukoskiego, a wśród społeczności Filmwebu przodował w tym Marcin Stachowicz swoją recenzją „Wszystkie fronty Mordoru”. Oskarżył w niej twórców o zbytnią dosłowność i odarcie autora „Władcy Pierścieni” z własnej kreatywności, pisząc m.in. tak:
John Ronald czołga się po gnijących szczątkach żołnierzy, a w rozerwanych szrapnelami obliczach widzi mięso pochlastane mieczem i włócznią. Wrodzy żołnierze zamieniają się w orków; miotacze ognia, eksplozje, gaz bojowy to – dzięki efektom specjalnym – olbrzymie smoki, Nazgule i upiory. Spalona ziemia, kikuty drzew, popiół, leje po bombach nie tylko przypominają Tolkienowski Mordor – one w pewnej chwili zwyczajnie tym Mordorem są, a unosi się nad nimi złowrogie oko Saurona. W moim odczuciu takie zerojedynkowe przekładanie literatury na biografię (albo vice versa) jest szczytem kiczu, czymś mimowolnie uwłaczającym powadze pracy twórczej: utkania z ogromu skomplikowanych źródeł literackich, językowych, mitologicznych, religijnych i naukowych barwnego świata Śródziemia.
Marcin Stachowicz
Czyli Tolkien zasadniczo nic swojego w twórczość nie wlał, kreatywność nie grała roli – całe Śródziemie to widziany oczyma dziecięcej niemal wyobraźni front Wielkiej Wojny.
Ośmielam się nie zgodzić: przekład Karukoskiego nie jest tak zerojedynkowy. Wystarczająco wyraźnie pokazane zostało inteligenckie pochodzenie Tolkiena, jego bogate zainteresowania, wreszcie błyskotliwość i tytaniczną pracowitość – ergo, fakt że Tolkien nie był po prostu kolejnym gościem, który wrócił z wojny z blizną i postanowił wyleczyć traumę przekładając swoje wspomnienia w formę powieści. (Z resztą, gdyby tak było w rzeczywistości, to dlaczego, spośród wszystkich wracających z wojny ludzi, tylko Tolkien zasłynął z napisania epokowego dzieła, które ukształtowało gatunek fantasy tak, jak go dziś znamy?)
Część zarzutu Stachowicza odnosi się pewnie do zbytniej dosłowności w przedstawieniach wojennych wydarzeń i tego, jak mogły zadziałać na umysł młodego, toczonego gorączką okopową Tolkiena, stając się później inspiracją dla świata i postaci Śródziemia. Owszem, jest w filmie kilka takich scen z frontu: chmura trującego gazu przybiera kształt wyziewów ze smoczej paszczy, płomienie trawiące okop na moment układają się w straszliwy wizerunek Balroga, a z odległej, przypominającej wieczny cień nad Mordorem chmury dymu, wyłania się sylwetka Saurona. Za – być może niepotrzebnym – wyjątkiem smoka nigdy nie są to jednak bezpośrednio oddające wizerunek rendery spełniające, cytując znów Stachowicza, „pobożne życzenia speców od efektów specjalnych”, tylko delikatne kształty, sylwetki, charakterystyczne rysy. Potrafię sobie wyobrazić tuzin znacznie mniej subtelnych, nawet topornych wariantów tych sekwencji; nie potrafię sobie wyobrazić jednej, która osiągałaby ten sam cel bardziej finezyjnie. Z resztą, nawet akceptując najbardziej ekstremalny wariant krytyki – czy „Władca Pierścieni” to tylko obrazki wymyślnych baśniowych kreatur?
Oczywiście, że twórczość w pewnym stopniu bierze się doświadczeń z kształtujących twórcę. Być może Tolkien faktycznie był przeciwny wiązaniu swojego pisarstwa z życiorysem, ale na pewno jego przeżycia wpłynęły w jakiś sposób na jego pracę i nie można dziwić się, że twórcy filmu biograficznego chcieli o tym opowiedzieć – dziwnym byłoby raczej te wątki przemilczeć. Ale każdy ma własną wrażliwość i nawet jeśli dla kogoś ten aspekt został zrobiony zbyt dosłownie, to mimo tego jest sporo rzeczy, które „Tolkien” opowiada bardzo dobrze: wątek Edith, czy stanowiący oś całego filmu wątek TCBS, by wymienić najważniejsze. Jakkolwiek ostro sam Tolkien mógłby odżegnywać się od związku tych dwóch życiowych historii z „Władcą Pierścieni” (o ile to w ogóle prawda), to korelacja istnieje tu na pewno: Aragorn i Arwena (tudzież Beren i Luthien) są Johnem Ronaldem i Edith, czterej hobbici z Drużyny Pierścienia są czterema członkami TCBS – fakty to tak niezaprzeczalne, że mniej lub bardziej dosłowne pokazanie ich w biografii jest moim zdaniem obowiązkowe. Nota bene, w filmie nie została obrana ścieżka „bardziej”: wątki są owszem uwypuklone, ale nie wyłożone kawa na ławę jak w tym tekście ;)
Osobiście, jeśli miałbym czegoś się mocniej w scenariuszu Gleesona i Beresforda czepić, to zupełnego braku podjęcia tematu tolkienowskiej koncepcji dobra i zła. Rzecz rzadko dyskutowana, którą w uproszczeniu skrócić można do pytania „dlaczego we Władcy Pierścieni nie chodzi o to, by Aragorn rozwalił Saurona mieczem”, a o której nieco szerzej już raz wspominałem. Trochę szkoda, że w filmie znalazło się miejsce na dywagacje lingwistyczne (rozmowy Tolkiena z profesorem Wrightem – tu świetny Derek Jacobi), ale już nie na odrobinę filozofii. Ale może to tylko moje skrzywienie i faktycznie nie ma co oczekiwać od filmu wszystkiego – coś trzeba wyciąć, by wyeksponować coś. Sumarycznie „Tolkiena” uważam nie za generyczny biopic z szablonu, a w miarę ze smakiem zrobiony, może nawet nieco poetycki obraz.