Kiedy myślisz, że jesteś Guyem Ritchiem, ale nie masz ani jego błyskotliwości ani talentu.
Guy Ritchie jest utalentowanym reżyserem i błyskotliwym scenarzystą o doskonałym poczuciu humoru – niech świadczą o tym „Przekręt” czy „Porachunki”, ostatecznie nawet „Rock’N’Rolla”. Domyślać się tylko można (lub należy?), że to ogólnie bardzo inteligentny człowiek. Dziwnie zaczynać tekst o filmie od wychwalania twórcy zupełnie z nim niezwiązanego, lecz ponieważ twórcy „Zabójczego numeru” ewidentnie inspirowali się obrazami Ritchiego, wydaje się to stosowne. Tym bardziej, że przyjęty przez nich wzór okazał się dla nich niedościgniony.
Film nakręcony został według standardowego przepisu na komedię kryminalną. Mamy więc „skomplikowaną” intrygę gangsterską, pełną „zabawnych” postaci (wyszczerzony czarnoskóry gangster), przeplataną „zwariowanymi” sytuacjami (porwanie w samym ręczniku) oraz „inteligentnym” humorem dialogów (pogaduchy w apartamencie). Autorskim dodatkiem twórców jest uwikłanie w intrygę pięknej Lindsey, co wzbogaca szablon o wątek romantyczny. Różnica względem choćby „Przekrętu” polega na tym, że autor scenariusza, Jason Smilovic, nie posiada ani tyle błyskotliwości, ani wyczucia co Ritchie, a Paul McGuigan nie jest nawet w połowie tak zręcznym reżyserem. Niestety, obaj panowie są silnie przekonani, że jest dokładnie odwrotnie i że to właśnie ich przymiotem jest niezwykły polot; w rzeczywistości jednak Smilovic i McGuigan mają tyle IQ razem co Richie sam jeden. Ich żarty są więc tak na siłę i tak sztuczne (szczebiocząca ciągle Lindsey), że bardzo szybko tracą świeżość. W zamierzeniu zabawne scenki doją tak długo, że nieraz stają się one męczące, a z kategorii dziwacznych postaci prawdziwie udał im się chyba tylko dowcip z nazwiskami policjantów. Nie dostarcza także intryga, która choć nieźle zakręcona, to aby kluczowe plot-twisty uczynić jeszcze bardziej nieprzewidywalnymi i jeszcze bardziej szokującymi, zaczyna się w sposób kompletnie niezrozumiały (niemal pozbawiony sensu), a pomimo nawarstwienia zaciemniających niedorzeczności, gdzieś w 2/3 filmu staje zupełnie transparentna.
Najgorszym elementem filmu jest jednak akt ostatni. Z założenia twórców, że są inteligentniejsi od Ritchiego, wynikło mylne przekonanie, że są o wiele inteligentniejsi od widza. Smilovic i McGuigan niedoszacowują intelekt odbiorcy swojego filmu tak bardzo, że uznają iż jesteśmy zbyt głupi, by połapać się w ich „koronkowo” splecionej fabule. Dlatego w kulminacyjnym momencie postanawiają ją po prostu ustami bohaterów wyjaśnić. Treść i tempo finalnego wykładu, bo tylko tak można tę sekwencję określić, zostały dobrane pod widza wyobrażonego przez Smilovica, zatem jest on bardzo długi i bardzo dosłowny, co wywołuje mieszaninę zakłopotania i urazy. JUŻ ROZUMIEMY, WYSTARCZY!
Nie chcę za bardzo obrażać twórców, ale tak mi się przypomniało powiedzonko: „z byciem głupim jest trochę tak jak z byciem martwym: ty o tym nie wiesz i tobie to nie przeszkadza, tylko wszystkim wokół jest przykro”. Na „Zabójczym numerze” było mi trochę przykro.